1. Lenartowice

 

Opisuję tu najwcześniejsze lata mojego życia. Wspomnienia dziecka, obrazki utrwalone jakimś cudem w mej pamięci. Jak płatki śniegu są niesione podmuchem wiatru, tak moja pamięć delikatnie muska niektórych wydarzeń z tamtego okresu. Chciałoby się pamiętać więcej, ale mój życiorys i bez szczegółów ma dość skomplikowany nie tylko początek.

Urodziłem się 23 października 1958 roku, w naszym domu w Sulęcinie w województwie poznańskim. Jest to jedna z najmniejszych miejscowości w Polsce. Cała wieś składała się chyba tylko z pięciu zagród. W dokumentach jako miejsce urodzenia mam natomiast podane Lenartowice. Inni w tym czasie rodzili się normalnie w Pleszewie, w szpitalu. Mój ojciec nazywa się Andrzej Kujawa, ale nigdy go nie poznałem i nazwisko Rosada odziedziczyłem po moich przodkach ze strony matki.

Była jesień, na polach już tylko gdzieniegdzie ścierniska i szare kartofliska. Matka kończyła zwozić ziemniaki z pola, okryła kopce słomą i ziemią, robiła to wszystko sama, będąc w zaawansowanej ciąży. Zawsze robiła wszystko sama, malowała mieszkanie, ścinała i przywoziła drzewo z lasu, a to dla tego, że wychowywaliśmy się bez ojca. Po skończeniu pracy, matka miała trochę wolnego czasu i stało się, przyszedłem na świat. Odbierała mnie ciotka, Joanna Grzelak, siostra mojej matki. Podobno największy problem miały z pępowiną, nie wiedziały jak się do tego zabrać, ale jakoś sobie poradziły. Gdy przyjechała położna z Lenartowic, to popatrzyła na mnie i stwierdziła, że nic ze mnie nie będzie, byłem podobno za mały, żeby przeżyć.

Mając zaledwie osiem miesięcy, biegałem już na własnych nogach. Zapewne zacząłem tak wcześnie chodzić, ponieważ nie miałem wózka, a matka nie chciała mnie nosić. Chrzest miałem w drewnianym kościółku w Lenartowicach. Matki ksiądz nie wpuścił do kościoła, bo byłem nieślubnym dzieckiem, miał też zastrzeżenia co do mojego imienia, że niby pogańskie. Urodziłem się jako drugi syn mojej matki. Trzy lata przede mną, w szpitalu w Pleszewie urodził się Andrzej. Jego ojciec nazywa się Aleksander Zieliński. Matka zawsze opowiadała, że nie chciała za niego wyjść, bo był rudy. A prawda jest taka, że matka Zielińskiego nie zezwoliła na ślub, gdyż byliśmy dla niej za biedni. Matka była dobrą, naiwną, ale uczciwą kobietą, rzadko chodziła do kościoła, czasami jednak karciła mnie za mój pogląd na temat religii.

W Sulęcinie mieszkaliśmy w starym domu, który kupił jeszcze przed wojną dziadek – ojciec naszej matki. Dzięki wujowi Guździołowi pobudowaliśmy nowy dom. Przy budowie duży udział miał też wuj Grzelak, to on załatwiał cegłę, jako że pracował w pobliskiej cegielni. Nasi wujowie nie mogli dojść do porozumienia, ciągle się kłócili. Grzelak wówczas rzucał wszystko i szedł do domu. Miałem niewiele lat, ale pamiętam jak drewnianym zielonym wózkiem, który zrobił nam Grzelak, woziłem razem z Andrzejem piasek na budowę, wiadomo w formie zabawy.

Zbudowana została tylko połowa domu, nie wiem dlaczego, bo cegła na budowę była i fundamenty na drugą połowę też zostały zrobione. Bardzo dobrze pamiętam rozkład naszego domu, drzwiami frontowymi wchodziło się do sieni, na wprost były drzwi do skrytki, gdzie stały kompoty i inne przetwory, na lewo wchodziło się do kuchni, a z kuchni były drzwi do pokoju. Nad całym mieszkaniem znajdował się duży strych, czasami latem spaliśmy tam, a kuzyn Marian przez otwór w kominie wędził mięso baranie. Mury zbudowane przez Guździoła stoją do dzisiaj, a dom jest nadal w naszej rodzinie.

Część mojego wczesnego dzieciństwa spędziłem w Pleszewie na ulicy Kaliskiej. Andrzej szedł do szkoły, matka do pracy, a ja do ciotki Maryśki. Ciotka z miasta, bo tak ją z Andrzejem nazywaliśmy, była bardzo dobrą kobietą, podzieliłaby się z nami wszystkim, co miała i naprawdę cieszyła się, gdy do niej przyjeżdżaliśmy. Do południa, gdy była w pracy, a  pracowała w papierni na Poznańskiej, byłem pod opieką wuja Guździoła. On też był fajny, chociaż nadużywał alkoholu, ale mi to jakoś nie przeszkadzało.