2. Przeprowadzka

Pewnego jesiennego ranka, a był to rok 1964, nocowałem u ciotki na ul. Kaliskiej. Miałem wówczas sześć lat. Ktoś szarpie mnie wcześnie rano:
– Zaspaliśmy!
Rozbłysły światła w całym mieszkaniu. Za oknem jeszcze ciemno. Coś do mnie mówili, ale byłem tak zaspany, że nic nie rozumiałem. Szybko pomogli mi się ubrać. Ciotka żegnała się ze mną prawie płacząc, dała mi jeszcze w papierowej torebce kości mówiąc:
– To dla Kazana, na drogę.
Nie miałem pojęcia, co się dzieje, czekałem tylko na dogodny moment, by się rozpłakać. Marian w końcu wsadził mnie na rower i pojechaliśmy.

Na ulicach było jeszcze zupełnie pusto, w powietrzu unosiła się jesienna mgła, z drzew spadały liście, było chłodno. Gdzieś koło parafialki zatrzymaliśmy się, zobaczyłem czarną bryłę wozu i dwa konie. Marian uniósł mnie do góry, przestraszyłem się, widząc wyciągnięte po mnie ręce, była to jednak moja matka. Było jeszcze ciemno, więc dopiero po jakimś czasie rozpoznałem człowieka z rowerem i Andrzeja, który opatulony spał w najlepsze. Wóz był cały załadowany gratami. Trochę się zaniepokoiłem, widząc meble z naszego domu, a tu nikt mi nic nie mówi, nawet Kazan nie ucieszył się na mój widok, był jakiś nieswój. Przypomniałem sobie o kocie. Matka uspokajała mnie, że kot jest, że mam się nie martwić. Jednak upierałem się i musiała mi go w końcu pokazać. Kot jechał zamknięty w nocnym stoliku. Gdy tylko matka uchyliła lekko drzwiczki, wyskoczył przestraszony i zniknął w ciemnościach. Matka zaczęła krzyczeć, ja się rozpłakałem i z tego wszystkiego zasnąłem.

Nie wiem jak długo jechaliśmy, przespałem całą drogę i obudziłem się w łóżku w Dobieszczyźnie. Był już późny poranek. Obudził mnie Andrzej, mówiąc:
– Wiesz, widziałem przez okno dużego żółtego psa.
Dzisiaj wiem, że bał się sam podejść do okna i chciał, żebym ja to zrobił. Byłem bardzo ciekawy, co zobaczę przez okno, ale też się bałem. Pokój był ciemny, zagracony. Gdy wyszliśmy w końcu na podwórko, okazało się, że pies był mały i wcale nie żółty. Za to podwórze było ogromne. Dokoła zabudowania, na środku huśtawka, nieco z boku buda Azora, który okazał się czarny i w dodatku nie lubił dzieci. Za domem rozciągał się piękny od kolorowych liści sad, spowity tajemniczo poranną mgłą.

Pierwsze dzieciaki, które poznałem w Dobieszczyźnie to byli Piotrek Pomsta oraz jego siostry Irka i Maryla. Stali na brzegu sadu, rozmawiali z nami, ale dalej bali się wejść. Potem przekonałem się, że ten sad to istny raj: maliny, które miały ponad trzy metry wysokości, orzechy włoskie i całe mnóstwo laskowych, agresty, porzeczki białe, czerwone i czarne, szklane wiśnie wielkości czereśni, kilka gatunków jabłek, najlepsze antonówki i złote renety, gruszki i śliwy różnego rodzaju. No i drzewa ozdobne, świerki, dęby szlachetne, z których czerwone liście nie opadały przez całą zimę, jałowce i pełno leszczyny.

W tym sadzie, niczym w tajemniczym ogrodzie, bawiłem się całymi godzinami, ukrywałem się, gdy coś zbroiłem, właziłem na świerk, gdy było słychać groźną syrenę wzywającą strażaków do pożaru. Tu spotkałem mnóstwo jeży, wiewiórkę, która uciekła sąsiadom i przychodziła na nasze orzechy, żółto-czarną wilgę, która wydawała dźwięczne gwizdy: „zofija fija, zofija fija”, szpaka, który składał co roku niebieskie jajka w dziupli na orzechu, zieloną żabkę rzekotkę, skaczącą wysoko po liściach leszczyny.

Gdy matka z Mroczkowskim pojechała po resztę naszych rzeczy do Sulęcina, kot kręcił się już koło starego domu, ale był nieufny i nie dał się złapać. Nie ma się co dziwić, żeby powrócić do Sulęcina, pokonał prawie dziesięć kilometrów.