Gozdawianka – Oaza

Wprowadzenie

Gozdawianka – Oaza 1935-1945 jest kontynuacją losów Janiny Mroczkowskiej. Z bohaterką i autorką rozstaliśmy się wiosną 1935 r., gdy wyjeżdżała z Lwowa, by objąć stanowisko kierowniczki sklepu i stołówki dla robotników w przedsiębiorstwie górniczym w osadzie Zawierecie koło Klesowa. Niniejszy tom opisuje jej życie na Polesiu, w tym bolesne przeżycia z okresu II Wojny Światowej. Autorka odmalowuje przed nami życie przedwojennej górniczej osady na rubieżach ówczesnej Polski – stosunki sąsiedzkie, różnorodność narodowościową, warunki pracy. Nie robi tego z punktu widzenia niezaangażowanego obserwatora, lecz osoby walczącej o przetrwanie podczas kryzysu międzywojennego, a później wojennej zawieruchy. Jest osobą, którą bezpośrednio dotyka nędza, głód i bolesny realizm relacji międzyludzkich. Jak sama pisze o odmienności swych doświadczeń w porównaniu ze stanowiskiem Rodziewiczówny:

Jeśli Rodziewiczówna rozczulała się nad poetyzmem Poleszuków, to dlatego, że obserwowała ich z okien swojego dworu. Moje życie związało się z nimi bezpośrednio od 1935 do 1945 i miałam sposobność ich poznać tak w okresie pokoju, jak również potem podczas wojny i okupacji.

Ten bliski kontakt z mozaiką ludności Polesia zaowocował niezwykle barwnym przedstawieniem jednostkowych dziejów i stosunków sąsiedzkich w okresie poprzedzającym wybuch wojny oraz ich dojmujący tragizm podczas zmian kolejnych okupantów. W tle losów autorki jawi się wielka historia Polski, lokalne wydarzenia oraz drobiazgowe opisy kultur i zachowań, z którymi się spotyka dumna ze swego pochodzenia i wychowania warszawianka.

Niniejsza książka powstała jako kompilacja kilku prac autorki. Za podstawę posłużyły dwie książki. Pierwsza to „Oaza” – w dużym stopniu fikcyjna powieść, w której autorka gra drugoplanową rolę. Główni bohaterowie powieści to szlachecka rodzina zamieszkująca dwór w okolicach Klesowa. W tle pojawia się rodzina autorki, jej sąsiedzi i prawdziwe wydarzenia historyczne. Autorka przedstawia siebie jako jedną z bohaterek, pisząc o sobie w trzeciej osobie. Język tej powieści jest bogaty, pełen drobiazgowych opisów scenerii, a autorka pozwala sobie na sporą dozę fantazji literackiej podczas kształtowania charakterów i losów bohaterów. Drugą książką jest „Cudzoziemka” – pełen autoportret autorki, w którym przedstawia całe swoje życie od narodzin w Warszawie do przejścia na emeryturę. „Cudzoziemka” jest swoistym rozrachunkiem z życiorysem i zachowuje dość skrupulatną wierność historyczną. Książka pisana jest w pierwszej osobie i ma cechy gawędziarskiego stylu.

Moją rolą jako redaktora było spięcie tych dwóch odmiennych językowo i tematycznie autobiografii w jedną całość. Zestawienie obu opisów sprawia, że czytelnik może jedno wydarzenie obserwować z dwóch perspektyw. Widzieć naszą bohaterkę zarówno zaangażowaną emocjonalnie w opisywane wydarzenia, jak i spojrzeć na nią oczami postronnego świadka. Jako redaktor postawiłem sobie za cel, by w autobiografii zachować jedynie historycznie prawdziwe wydarzenia. Z tego powodu wykorzystałem w niej większości materiału z książki „Cudzoziemka”, dotyczącego interesującego nas okresu historycznego i jedynie te fragmenty z „Oazy”, które przedstawiały realne wydarzenia i postaci, i korespondowały do opisów stricte autobiograficznych.

Obie relacje uzupełniłem o dodatkowe fragmenty z innych autobiografii pozostawionych przez autorkę. Jedna z nich to biografia pisana na konkurs „Opis życia robotnika” zorganizowany przez Instytut Socjologii UAM w Poznaniu i PAN. W niej odnalazłem wiele fragmentów okrojonych lub zmodyfikowanych z różnych względów w „Cudzoziemce”. Kolejna autobiografia została napisana dla Towarzystwa Przyjaciół Pamiętnikarstwa jako „Polaków pamiętnikarski porter własny”. W niej również odnalazłem sporo cennych fragmentów uzupełniających relację „Cudzoziemki”. Bardzo wartościowe okazały się zeszyty zatytułowane „Powrót do macierzy”, w których autorka przedstawia swe dzieje dla dzieci (osobno zeszyty dla syna i córki). Tu opis losów autorki cechuje się największą rzetelnością, a zarazem i obiektywizmem.

Zdarzało się, że w poszczególnych autobiografiach napotykałem na zasadnicze różnice przedstawianych faktów, wówczas musiałem dokonać arbitralnej decyzji, którą wersję wybrać. Kryterium wyboru była dla mnie prawdziwość lub prawdopodobność danego zdarzenia. Największe zaufanie pokładałem w autobiografii pozostawionej dzieciom. Pomocna była również ocena szczegółowości przedstawienia danego wydarzenia. Gdy autorka traktowała opis drobiazgowo, umieszczając go na pierwszym planie, wówczas wierność faktom zdawała się większa, a wspomnienia bardziej rzetelne. Nie bez znaczenia w wyborze wersji miał dla mnie rys charakterologiczny autorki. Wiedząc o jej rodowej dumie i zacięciu pedagogicznym omijałem fragmenty nazbyt moralizatorskie i te, które zdawały się naginać rzeczywistość do pożądanego ideału. Oto jak autorka sama przyznaje się do swej słabości w powieści „Pod wiatr” (powieści biograficznej pisanej w trzeciej osobie):

(…) Sienkiewicz to wielki mistrz słowa, jeśli nawet w tym styranym człowieku rozbudził głęboko w sercu drzemiący atom szlacheckiej pychy. W niej także on pokutował. Przyniosła go z sobą na świat, a rozdmuchany przez dom rodzinny wyolbrzymiał tak dalece, że musiała go zwalczać, by swym egoizmem nie przeciwstawiał się rozumowi, nie wypaczył charakteru. Nie było to wcale łatwe, bo jakże zwalczać coś, co choć się do tego nie przyznawała, było jej miłe?

Poszczególne księgi, a czasem i rozdziały powieści, uzupełniłem wierszami autorki pasującymi tematycznie do opisywanych wydarzeń lub też powstałymi w danym momencie jej życia. By wzbogacić lekturę i ukazać jej wielkowymiarowość, książkę uzupełniłem o zdjęcia opisywanych osób i miejsc, mapy, słownikowe objaśnienia trudniejszych terminów oraz encyklopedyczne opisy przedstawianych wydarzeń.

Większość bohaterów powieści to postaci historyczne występujące pod prawdziwymi nazwiskami. Jednak nie jest to regułą. Autorka zarówno w „Oazie” jak i we wszystkich swoich autobiografiach zmienia imiona i nazwiska bohaterów. Przywrócenie ich prawdziwego brzmienia okazało się sprawą dość kłopotliwą. Pomocne tu były zarówno wspomnienia dzieci, krewnych i znajomych autorki, jak i notatki na marginesach pozostawione przez nią samą. W niektórych zeszytach autorka na okładce wypisuje zestawienia fikcyjnych i prawdziwych nazw miejscowości, nazwisk i imion bohaterów. Wykorzystując te materiały, tam gdzie było to możliwe, zamieniłem fikcyjne nazwiska na prawdziwe.

Nie należy jednak zapominać, że często nawet w fikcyjnych bohaterach z „Oazy” odnajdujemy wiele z cech i zachowań prawdziwych znajomych autorki. Generalnie autorka niezwykle rzadko w swojej twórczości odchodzi od opisów historycznych osób i wydarzeń, których była naocznym świadkiem. Jako historyczka trzyma się rzetelnie faktów, a fikcje literackie są stosunkowo łatwe do zidentyfikowania w jej piśmiennictwie, gdyż często charakteryzuje je płaskość opisu i nadmierny idealizm. Listę prawdziwych i fikcyjnych bohaterów niniejszej powieści, z ich krótkim opisem, zamieszczam w aneksie na końcu tomu.

Należy jeszcze dodać słów kilka na temat interpretacji wydarzeń historycznych przez autorkę. Z konieczności porusza ona drażliwe tematy związane z antysemityzmem, nastawieniem do nacjonalizmu ukraińskiego czy stosunku do komunistycznej władzy. Głos autorki zdaje się w tych kwestiach bardzo wyważony, niemniej pozostaje subiektywną oceną wydarzeń, w których brała udział. Należy traktować go jako jednostkową opinię świadka, opinię, która pomaga czytelnikowi wyrobić sobie własne zdanie na temat skomplikowanej polskiej historii, ale nie powinna być jedyną wykładnią.

 Miejsca, w których spędziło się lata swego życia stają się obiektem kultu, wyobraźnia dodaje im kolorytu, a serce ciągnie ku nim duszę. Również autorka poddała się temu naturalnemu sentymentowi, wzmocnionemu rozpamiętywaniem swej historii podczas pisania wspomnień. Miejsca jej młodości, intensywnych przeżyć powojennych były celem jej pielgrzymek. W ostatnią podróż po nich wybrała się 19.06.1984, a rozpoczęte wówczas notatki zatytułowała „Ostatnie wakacje”:

Z utęsknieniem czekałam lata, wakacji i zdrowia, które pozwoli mi udać się w podróż po Polsce. Będą to ostatnie wakacje, które spędzę w jednej miejscowości z dziećmi, które się wyprowadzają. Będzie to pierwsze moje z nimi rozstanie, a ostatnie, jak sądzę, spotkanie z licznymi współtowarzyszami minionej wojny oraz krewnymi i przyjaciółmi. Ze względu na stan zdrowia oraz wiek druga podobna pielgrzymka już się nie powtórzy.

Trasa pielgrzymki wiedzie z Karolewa, w którym mieszkam, do Jarocina, potem Bielawa, Kraków, Rejowiec Lubelski, Warszawa i okolice, Ełk i powrót do domu. Już od kilku lat nawał pracy i stan zdrowia, a także niepewna sytuacja nie pozwalały mi opuszczać domu, ograniczając więź z życiem i zmianami w kraju do wiadomości podawanych przez telewizję, radio i prasę, korespondencję i kontakt z sąsiednim Kętrzynem. Przed wcześniejszym wyjazdem wstrzymało mnie głosowanie i dopiero 18 czerwca o godzinie 23:58 znalazłam się w pociągu pospiesznym jadącym do Wrocławia. W pociągu było dość luźno, sympatyczne i kulturalne towarzystwo, ale bardzo zimno. Mimo ciepłych kostiumów i swetrów, podróżni drżeli z zimna. Mnie nie zdołał rozgrzać nawet talerz gorącej grochówki zjedzony w bufecie kolejowym w Gnieźnie. Przesiadka do Jarocina. Wyjechaliśmy po godzinie szóstej.

W pociągu przeważnie ludzie spieszący do pracy, ucząca się młodzież i osoby starsze. Ludzi wsi nie było. Zajęci przy sianokosach, obredlaniu ziemniaków i obróbce buraków. Mijamy starannie uprawione pola, łany ślicznych zbóż, ziemniaków. Uwagę moją zwróciły mijane lasy, z których jeszcze nie zdołano wytrzebić starego drzewostanu, czego niestety nie można powiedzieć o lasach województwa olsztyńskiego. Gdy w latach pięćdziesiątych znalazłam się na Pojezierzu Mazurskim, były tam jeszcze wspaniałe bory, a wśród nich lustrzane jeziora. Było w nich także sporo zwierzyny i ptactwa: lisy, zające, stada wron, wróbli i jaskółek, a zimą wśród drzew w pobliżu toru kolejowego błyskały jarzące się ślepia wilków.

Jarocin… rozrósł się, rozbudował, zaludnił. Nowoczesne kamienice, setki aut – unikatem jest syrenka czy maluch. Wszędzie znać dostatek, tylko dla człowieka i przyrody coraz mniej miejsca, coraz trudniej oddychać. Szukam autobusu do Dobieszczyzny. Po dłuższych tarapatach trafiłam na dwie kobiety jadące w tym samym kierunku. Z Jarocina przez Tarce i Kretków, po 18 godzinach docieram do Dobieszczyzny… Dobieszczyzna serdecznie witana, wchodzę…

Również dla mnie miejsca życia autorki stały się naturalnym celem „turystyki religijnej”. Pragnąłem zobaczyć scenerię, w której odgrywały się jej losy i akcje powieści, przeżywać jej historię tam gdzie się ona działa, odnaleźć ludzi, którzy mogą pamiętać opisywany wydarzenia lub choćby rzucić na nie odrobinę światła. Każda z wypraw była emocjonującym przeżyciem, każda wnosiła nowe fakty, zmieniała perspektywę patrzenia na opisane wydarzenia. Z powodu sytuacji politycznej babcia nigdy nie wróciła do miejsca, w którym przeżyła najbardziej dramatyczne lata swego życia, miejsca, w którym wznosiła swój pierwszy dom. Raz tylko, jadąc na Bałkany zatrzymała się w Lwowie, gdzie – jak pisze z rozrzewnieniem – ograniczony czas przeprawy przez kraj oraz deszczowa pogoda uniemożliwiły jej odwiedzenie miejsc będących towarzyszami lat młodzieńczych.

Choć sytuacja polityczna na Ukrainie nie zachęca do wizyt turystycznych, kończąc opracowanie książek autorki postanowiłem dłużej nie odwlekać wizyty i odwiedzić dwa niezwykle ważne miejsca związane z jej młodością – Lwów i Klesów. Polecieliśmy do Lwowa w czwórkę. Towarzyszyła mi żona, która czynnie uczestniczyła w odkrywaniu historii babci oraz moja siostra z mężem. Lwów przywitał nas powiewem historii przedwojennych kamienic zapisanej w brukowanych kocimi łbami uliczkach, które nie zmieniły się od wieków. Po obejrzeniu panoramy z Góry Zamkowej ruszyliśmy śladami autorki.

 

Kościół św. Kazimierza

Początek byłej ulicy Piłsudskiego

Wznoszące się nad górą słońce przywitało nas przy otwieranej przez kapłana bramie kościoła św. Kazimierza, gdzie mieścił się przed wojną klasztor Sióstr Miłosierdzia i gdzie autorka szyła mundury dla wojska. Po krótkiej modlitwie w kościele obeszliśmy zakamarki dziedzińca klasztornego wspominając katorżniczą pracę babci zarabiającej na edukację i życie. Dopiero, gdy po południu jeszcze raz stanęliśmy przez zamkniętą kościelną bramą dowiedzieliśmy się, że obecnie znajduje się tu szkoła policyjna i, że mieliśmy sporo szczęścia mogąc o poranku cieszyć się atmosferą dawnych krużganków zakonu szarytek.

Z miejsca pracy autorki ruszyliśmy piechotą na ulicę, przy której wynajmowała kawalerkę – dawniej ul. Piłsudskiego, dziś początek długiej ulicy Iwana Franko. Bacznie przyglądaliśmy się każdej kamienicy, gdyż to właśnie w niej mogła autorka uczyć się pod pierzyną w nieogrzewanym pokoju lub haftować, by dorobić parę groszy.

  Kościół św. Zofii

Ul. Lewickiego wiodąca na Cmentarz Łyczakowski

Dalsza trasa wiodła długą drogą, którą autorka przemierzała w niedzielę do ukochanego kościoła św. Zofii. Pracował w nim pośród księży misjonarzy jej dobroczyńca ks. Skowyra i tu znajdował się obraz św. Zofii przypominający autorce pozostawioną w Krakowie siostrę. Wspięliśmy się na kościelne wzgórze właśnie w chwili, gdy kończyła się msza. Nasza obecność zaintrygowała kapłanów obrządku grekokatolickiego, którzy sprawują pieczę nad kościołem. Z ożywieniem wysłuchali o związku babci z kościołem i poprosili nas byśmy opisali historię w księdze pamiątkowej. Kościół po wojnie przeznaczony był na magazyn i całe wnętrze wraz z obrazem św. Zofii zostało zniszczone, jednak na nasze szczęście w dokumentacji diecezjalnej znalazło się zdjęcie ołtarza z 1938 r., na którym można podziwiać obraz św. Zofii w otoczeniu trzech córek: Wiary, Nadziei i Miłości.

Następnego dnia skoro świt wybraliśmy się do ostatniego z lwowskich miejsc związanych z autorką, na Cmentarz Łyczakowski. To w jego okolicy babcia podjęła próbę samobójczą, a potem stał się on ulubionym miejscem jej spacerów. Do cmentarza z centrum prowadzą dwie ulice: Piekarska dochodząca do głównej bramy oraz Lewickiego (dawniej Kochanowskiego) dochodząca do południowego rogu cmentarza. Pierwsza pełna jest pałaców i domków jednorodzinnych, natomiast wzdłuż drugiej ciągną się kamienice. To nią postanowiliśmy odbyć naszą pielgrzymkę. Weszliśmy na aleję z szerokim trawnikiem gęsto porośniętym drzewami, pośród których co kawałek stoją ławeczki, a co jakiś czas trafiają się bramy, w których można się skryć… Ulica od razu przywiodła nam na myśl opis samobójczej próby autorki… Może to tu na jednej z ławek była zaczepiana przez pijanych mężczyzn? Może to w jednej z tych bram wypiła jodynę?

Największą niewiadomą podczas naszej wyprawy była wizyta w Klesowie, gdzie babcia mieszkała w latach 1935-44. Tu poznała męża, wzięła ślub, zbudowała dom, urodziła córkę… i tu przeżyła makabryczne czasy wojny. O miejscu tym niewiele można znaleźć informacji. Urząd gminy nie odpowiedział na naszą prośbę o identyfikację ulic. Jadąc więc do Klesowa dysponowaliśmy prawie wyłącznie opisami z książki babci. Nie wiedzieliśmy gdzie mógł znajdować się jej dom, gdzie był kościół parafialny czy kamieniołom, w którym pracował dziadek. Nie byliśmy też pewni, jak zostaną odebrane próby poszukiwań historii rodzinnej przez obecnych mieszkańców.

Z Lwowa wyruszyliśmy jedynym pociągiem, który kursuje na linii Lwów-Kowel-Kijów. Tą samą trasą, którą przemierzała autorka wiosną 1935 roku i którą opisała w swojej autobiografii. O godzinie 23:00 pociąg zatrzymał się w Sarnach. To tu babcia kupowała produkty niedostępne w Klesowie, jak nasiona i sadzonki do swego ogródka, tu też próbowała dowiedzieć się o losach męża pojmanego przez lotną brygadę podczas łapanki i osadzonego w łagrze w Sarnach. Ciemna noc, ale za oknem pociągu majaczy szkielet mostu na Słuczy. Na jego widok babcia odetchnęła z ulgą, gdy wkraczała na zamieszkane tereny idąc ratować męża.

Klesów przywitał nas gęstym mrokiem nocy i kałużami na ulicach pełnych dziur, które powstały podczas czterech deszczowych dni. Niosąc walizki i przyświecając sobie ręczną latarką, dotarliśmy do jedynego hoteliku w miejscowości. Okazał się nader przytulny i nowoczesny. Zasypiając myślałem, że od rana czeka mnie spotkanie z miejscem, o którym słuchałem przez całe swoje życie, a o którym tak niewiele wiem.

Od czego zacząć? Pierwsze kroki zwróciliśmy ku szkole, gdzie miało znajdować się muzeum historii Klesowa. Szkoła była otwarta. Przez pewien czas błądziliśmy po jej opustoszałych korytarzach, nikogo nie spotykając. Na zewnątrz kręciło się kilku robotników.
– Zdrastwujcie – zwróciłem się zaczynając rozmowę po rosyjsku.
– Dobry dzień – odpowiedział mi pochmurno zniszczony życiem mężczyzna z wyraźną dezaprobatą.
– Czytaliśmy, że w szkole mieści się muzeum historii Klesowa, gdzie możemy je obejrzeć?
– Jedynym co jest w Klesowie to jantar i bieda… – ciągnął mężczyzna nieprzychylnie.
Domyśliłem się, że chodzi mu o nielegalne źródło dochodów mieszkańców Klesowa, którzy na własną rękę wydobywają znajdujący się tuż pod powierzchnią w piaskowo-iłowych glebach bursztyn. Wokół nas zeszło się jeszcze kilka osób tak samo nieprzychylnie patrzących na turystów Polaczków, którzy nie wiadomo czego tu szukają. Jak niepyszni szybko się wycofaliśmy i udaliśmy się na dalsze poszukiwania. Skoro nie wyszło w szkole, może u księdza pójdzie nam lepiej.

Cerkiew w Klesowie

Sześć lat temu niedaleko stacji powstała bajkowo błękitna cerkiew o złotych zwieńczeniach. W obejściu wypatrzyłem kręcącego się na budowie brodatego mężczyznę. Nauczony, że pozdrowienie w języku rosyjskim nie jest mile odbierane, zacząłem od tradycyjnego:
– Szczęść Boże. Czy możemy rozmawiać z popem?
– Sława Bohu, zaraz zawołam – odrzekł człowiek i zniknął w budynku parafialnym by po chwili wynurzyć się z niego już w stroju duchownym.
– Sława Bohu, czym mogę służyć? – jeszcze raz przywitał nas uprzedni robotnik.
Młodziutki kapłan nie mógł nam udzielić wielu informacji. Sam w miejscowości jest od niedawna, ale okazał wielkie serce i zainteresowanie naszą sprawą. Oprowadził nas po cerkwi i wyszedł na ulicę. Tu zatrzymał idącą kobietę i poprosił by zaprowadziła nas do Urzędu Gminy. Po kilku krokach, gdy jeszcze raz opowiedzieliśmy o swych poszukiwaniach kobieta zreflektowała się.
– To może zaczniemy od biblioteki, oto właśnie jej budynek – i skierowała nas do furtki najbliższego domku.

W bibliotece obstąpiły nas zaciekawione kobiety. Zrobiły fotografię pierwszego tomu książki babci, wysłuchały historii i zaczęły się poszukiwania.
– To jak nazywała się wasza babcia.
– Janina Mroczkowska.
– Dobrze, ale jak ją tutaj nazywano? Bo my się nie znamy po nazwiskach, tylko po przydomkach.

Zacząłem się zastanawiać: „Babcia była przyjezdną, warszawianką, która zawitała tu na chwilę. Zapewne nikt jej tu nie będzie znał, ale jej najbliższa sąsiadka i przyjaciółka Mańka… ona tu została, może trafimy na jej ślad…”
– Babcia miała przyjaciółkę Mańkę Szerściuk. Czy ktoś z Szerściuków tutaj mieszka?
Rozpoczęły się telefony do starszych kobiet we wsi. W końcu bibliotekarka ustaliła, że wnukowie Szerściuków mieszkają na drugimi końcu wsi w stronę Wólki. Uczynna pani poprowadziła nas do nich zaułkami Klesowa. Po drodze, chcąc nakreślić sytuację lepiej, zaczynam opowiadać o rodzinie Mańki.
– Gdy babcia wyjeżdżała z Klesowa mąż Mańki został wcielony do armii ukraińskiej, a Romana Bekuna zabrali Niemcy…
– Aaa… Pekun… u nas ich nazywali Pekunami… to idziemy w złym kierunku – kobieta znów wyjęła telefon. – Mamo oni szukają Pekunów, gdzie możemy ich znaleźć?…

Tak poznając Klesów i chodząc od domostwa do domostwa doszliśmy w końcu do drewnianego domku przy ul. Szkolnej, gdzie otworzyła nam drzwi starsza pani w chustce na głowie.
– Dobry dzień – przywitała ją nasza przewodniczka – oni przyjechali z Polski i szukają waszej rodziny, czy możesz im pomóc?
– Oczywiście – odrzekła starsza pani – zaraz się nimi zajmę, wszystko sobie wyjaśnimy.
– Tylko oni słabo mówią po ukraińsku.
– Nie szkodzi, nauczę ich – powiedziała starannie wymawiając słowa.

Pożegnaliśmy się z naszą przewodniczką i weszliśmy do drewnianej chałupki. W środku czyściutko, z zachowaniem dawnej tradycji. Gdy kolejny raz opowiedzieliśmy o naszych poszukiwaniach kobieta wyjaśniła:
– To nie mnie szukacie, bo ja nie jestem z Szerściuków, tylko z Szemściuków… ale dobrze trafiliście, bo mój tato przyjaźnił się z mężem Mańki od Pekunów. Mogę pokazać wam gdzie był jej dom. Mańka już zmarła, jej syn Wasilko też, ale wciąż żyje córka Danka, tylko wyprowadziła się z Klesowa… zaraz do niej zadzwonię.
– Czyli mąż Mańki wrócił po wojnie do domu?
– Tak i Roman też.

Było już południe. Trzeba było zjeść śniadanie i spotkać się z siostrą i szwagrem, którzy zostali w hotelu. Rozstaliśmy się z panią Marią, która usiłowała dodzwonić się do Danki, zapewniliśmy, że wrócimy w przeciągu godziny i poszliśmy do hotelu. Szliśmy ulicą Szkolną… Babcia opisuje, że ulica 11 listopada, przy której wznieśli z mężem dom zaczynała się przy ulicy Szkolnej i dążyła do Kolejowej. Ulica Kolejowa, obecnie Zaliznyczna, biegła zapewne wzdłuż torów… zatem znajdujemy się blisko miejsca zamieszkania babci! Gdzieś tu musi znajdować się kamieniołom Wesołowskiego, do którego babcia odprowadzała wodę ze swojego pola.

Zalany kamieniołom Wesołowskiego

Wyszliśmy z hotelu, już wszyscy razem i od razu pobłądziliśmy. Zamiast skręcić w lewo, poszliśmy 100 m prosto. Przy niewielkim jeziorku zdaliśmy sobie sprawę z błędu, jednak jeziorko przykuło moją uwagę. Rozumowałem:
– Skoro tu jest ul. Szkolna, a tam biegnie dawna Kolejowa, to to jeziorko znajduje się dokładnie między nimi… czyżby to był kamieniołom Wesołowskiego? Czyżby hotel, w którym się zatrzymaliśmy, mógł być tak blisko miejsca narodzin mojej mamy?

Wróciliśmy do domku pani Marii, która przywitała nas słowami:
– Dodzwoniłam się do Danki. Urodziła się ona rok po wyjeździe waszej babci, ale pamięta ją, gdyż czytała swojej mamie listy od niej. Mańka nie umiała czytać i gdy otrzymywała listy od Janiny, to Danka jej je czytała. Teraz zaprasza was, byście koniecznie ją odwiedzili. Oto jej adres.Maria uparła się, że nie wypuści nas bez posiłku. Po „domasznym” obiedzie ruszyliśmy do byłego domu Mańki… i wróciliśmy przed znane nam już jeziorko.
– To właśnie tu mieszkała prawie do samej śmierci Mańka, a to jezioro to był kamieniołom Wesołowskiego – oznajmiła nasza nowa przewodniczka.
Przejęci biegaliśmy po okolicy wyobrażając sobie przebieg przedwojennych uliczek, spekulując na temat możliwego położenia domu babci. Gdy euforia nieco przycichła, postanowiłem podjąć następne tropy:
– Dziadek pracował w kamieniołomie „Zrzeszenie”, może wie pani gdzie to mogło być? Był tu jeszcze kościół katolicki, w którym brała ślub moja babcia i była chrzczona moja mama… I jeszcze Zawierecie… babcia tam pracowała w stołówce po przyjeździe do Klesowa…

Przedwojenny kościół katolicki w Klesowie

– Po kolei – powstrzymała mój entuzjazm Maria – zobaczmy co się da zrobić. Nie znam kamieniołomu „Zrzeszenie”, ale tu w pobliżu jest kamieniołom „Skalisty”, w którym pracowała większość Polaków. Udajmy się najpierw do niego. Za stacją kolejową jest drewniana kaplica, która była przed wojną kościołem katolickim, po wojnie chodziłam do niej na potańcówki, a teraz znów jest kościołem. Raz w tygodniu przyjeżdża do niego ksiądz z Sarn… Zawierecie to kawałek stąd. Jest tam stary kamieniołom zalany wodą i pozostałości przedwojennych polskich zabudowań. Są też ruiny powojennych rosyjskich budynków, w których pracowałam w administracji.

Rozpoczęła się nasza kilkugodzinna pielgrzymka, pełna wzruszeń i nowych odkryć. By zdążyć do wszystkich miejsc zamówiliśmy taksówkę, która woziła nas po dziurawych ulicach Klesowa i okolic. Drewniana kaplica dawnej parafii Świętej Barbary, malutka, pomalowana białą farbą, wciśnięta dziś między skromne domki a budynek zakładu, w miejscu którego kiedyś stała cegielnia, wywołał w nas moc emocji… był ona świadkiem tylu tragicznych i podniosłych wydarzeń… Kamieniołom Zawierecie – to gdzieś tu babcia spotkała swego męża, tymi torami biegała po towar do Klesowa, Tomaszgrodu lub leśniczówki.

Kamieniołom Skalisty

Kamieniołom Zawierecie

Pożegnaliśmy się z panią Marią zapraszając ją wieczorem do hotelu na kolację i dziękując z całego serca za pomoc. Było już po 15:00, jak na jeden dzień moc wrażeń, ale jeszcze urzędy są otwarte, więc warto zajść do gminy. W urzędzie skierowano nas do pokoju pana Andrieja, który, jak nam wyjaśniono: „choć młody, to zajmuje się historią Klesowa”. Pan Andriej przywitał nas i z zaciekawieniem wysłuchał opowieści. Zaczęliśmy porównywać nasze zbiory i przesyłać mailowo zdjęcia i mapy. Na jednym ze zdjęć pan Andriej pokazał kamieniołom:
– Proszę zobaczyć, to jest właśnie kamieniołom Wesołowskiego, który znajduje się zaraz za gminą, a przy którym mieszkała wasza babcia.
– Mam to zdjęcie! – wykrzyknąłem – ale nie zdawałem sobie sprawy, że to właśnie ten kamieniołom! Czy może mi pan pomóc w identyfikacji pozostałych kamieniołomów? Szczególnie zależy mi na tym, z moim dziadkiem.
Andriej przyjrzał się dokładnie zdjęciu.
– Tak, to Skalisty, tylko on był tak głęboki, sięgał 70 metrów… te skały, mostki… nie ma wątpliwości, to kamieniołom Skalisty.

Uradowani, jeszcze raz ruszyliśmy, by chłonąć okolice Klesowa, zrobić zdjęcia miejsc, które przez jeden dzień stały się nam tak bliskie. Mogłem już nanieść sieć przedwojennych ulic na mapę obecnego Klesowa, a czytając opowieści widzieć przestrzeń, w której toczyło się życie autorki…

Wieczorem przy zachodzącym słońcu czekaliśmy na pociąg relacji Kijów-Kowel-Lwów, który miał nas zabrać z miejsca związanego z ogromem wspomnień, już nie tylko wspomnień autorki, ale i naszych, z miejsca które stało się dla nas celem pielgrzymki i do którego obiecaliśmy sobie solennie powrócić.

Andrzej Babkiewicz