8. Wizyta u Wandy w Domanowie

Gdy miałam 13 lat, Wanda zaprosiła mnie do swojego nowego domu. Podekscytowana wybrałam się w podróż pociągiem do Brześcia i dalej. Wanda i Tolek mieszkali wówczas w Domanowicach[1] koło Baranowicz. Tolek jako kolejarz i maszynista brał udział jeszcze w I wojnie światowej i także nie uniknął ran. Wandę poznał podczas pobytu w uzdrowisku, gdzie ona tam pracowała w kantynie jako ekspedientka. Szwagier znalazł tak doskonałych swatów, że po miesiącu poślubił swoją Kozieńkę, jak ją nazywał ze względu na jej młody wiek (gdy się pobierali, miała 19 lat, a on 38) i cechy charakteru. Młode małżeństwo zamieszkało z dala od ludzi. Szwagier przyjął pracę maszynisty dostarczającego wodę do wieży ciśnień. Tamtejsi ludzie nazywali to „wodokaczką”, a jego „wodokacznikiem”.

Wanda (z domu Godlewska) lata 30. XX w.

Antoni Górecki, lata 30. XX w.

Mieszkanie szwagra i siostry było niewielkie. Duża sień, spora kuchnia z chlebowym piecem i pokój. Okno w pokoju wychodziło na rzekę Grywdę[2], dopływ Szczary[3], a to w kuchni – na tor kolejowy, po którego obu stronach znajdowały się podmokłe łąki, a na nich latem masę much i komarów, toteż tamtejsza ludność, zwana czubarykami[4], wiosną podpalała łąki, by pozbyć się niepożądanych gości.

Pokój wprawdzie nie był zbyt duży, ale miał odpowiednie do wielkości mebelki, zrobione przez szwagra. Łóżko z żelaznych rurek ozdobione czterema gałkami z rozbrojonych granatów, na ścianie wisiała gitara, która natychmiast po przyjeździe przykuła moje oczy. W kącie stała dubeltówka, szwagier należał bowiem do kółka myśliwskiego.

Gdy się na Grywdzie odbywało żerowisko szczupaków, szwagier jeździł na ryby, a ja z nim. Jego Kozieńka lubiła i umiała łowić ryby wędką, ale na większe łowy się nie wybierała. Przed wieczorem szliśmy zastawiać sieci. Najczęściej były to więcierze, tylko czasem szwagier używał drygawicy. Przebijaliśmy się przez przybrzeżne szuwary i oczerety, wśród których wzbijały się ku słońcu strzeliste trzciny i niższy, o upajającej woni, tatarak.

Płynęliśmy niemal bezszelestnie, przysłuchując się odgłosom wodnego ptactwa, kumkaniu żab i cichej muzyce koników polnych. Czasem jakaś swawolna trzcina musnęła twarz, czasem z pobliskiego lasu doleciał śmiech puszczyka zaczynającego wieczorne łowy. Ostatnie świetlne promienie padały na gładką powierzchnię szarobłękitnej wody, której spokoju nie mącił najlżejszy wiaterek. Na czystym, lazurowym niebie mignęła złota gwiazdka.

Po zastawieniu więcierzy wracaliśmy do domu, by skoro świt popłynąć po zdobycz. Z samego rana wsiadaliśmy do łódki. Już z dala widoczne były chwiejące się kołki więcierzy i kręgi wody wytwarzane gwałtownymi ruchami uwięzionych ryb. Zwykle było ich mnóstwo. Przeważały spasione liny, ale zdarzały się także karpie, czasem szczupaki i płotki. Te ostatnie zwykle szwagier wrzucał z powrotem do wody jako niegodne „pańskiego” stołu, pozostałe w sieciach przywoził na brzeg, po czym wykładał je do dużego wiklinowego kosza zanurzonego w wodzie.

Inaczej odbywał się wiosenny połów szczupaków. Ledwie spłynęły lody, zaczynało się ich tarło, nerest, jak mówili chłopi. Najczęściej było to w czasie Wielkiego Postu i ryby były bardzo pożądane. Wówczas Antoni, obuty w długie gumowe buty, w kombinezonie, uzbrojony w dubeltówkę wsiadał do czółna i odbijaliśmy od brzegu. Wiosłowanie i sterowanie czółnem należały do mnie, szwagier zaś z dwururką przygotowaną do strzału pilnie obserwował powierzchnię rzeki.

Antoni Górecki (po prawej) w młodości z kolegą kolejarzem i swoją nieodstępną gitarą

Nagle woda zawirowała, rozpływające się fale utworzyły kolisko zajmujące coraz większą przestrzeń. Jednocześnie szwagier strzelił w środek koliska, odrzucił na bok strzelbę i skoczył do wody. Czółno zachybotało się, ale kilkoma uderzeniami wiosła przywróciłam mu równowagę i podpłynęłam do szwagra, który chwytał leżące na powierzchni bezwładne cielska szczupaków i wrzucał je do czółna.

Niektóre ryby były ranione śrutem, większość została tylko ogłuszona i te należało szybko pozbierać z powierzchni, póki nie oprzytomniały. Czynność ta nie była zbyt łatwa, ponieważ jedną ręką trzeba było utrzymywać się na powierzchni, drugą chwytać czasem kilkukilogramowe szczupaki.

Innym rodzajem sportu i przyjemności dla nas było polowanie na zające. Szwagier, a wraz z nim ja i siostra oraz nieodstępny pies myśliwski Nemo wyruszaliśmy na polowanie.

Umiałam przygotowywać naboje do szwagrowej dwururki, to znaczy napełniać ją śrutem lub kulami, zależnie od tego, do jakiej zwierzyny miano strzelać. Szwagier lubił czasem zapolować na dzika, ustrzelić kozła, ale na takie polowania nigdy nas nie zabierał. Pozwalał jednak przygotowywać naboje, z tym że sam już uzupełniał je, dosypując odpowiednią ilość prochu. Czasem zdarzył się zając, czasem dzika kaczka.
– Och, jak tu pięknie! – wołała zachwycona siostra. – Spójrzcie, jak się śnieg błyszczy, jak się mieni kolorami.
– Kolorami całej tęczy – uzupełniał szwagier.

Antoni Górecki (po lewej) z dubeltówką

Nagle Nemo wypłoszył zająca. Szwagier chwycił strzelbę, ale zając był szybszy. Dał susa w górę, upadł na łapki, skręcił w prawo i umykał, łyskając maleńkim ogonkiem, najmniejszym, jakie swego czasu Zeus rozdał zwierzętom. Nemo popędził tropem zająca. Ten uskoczył w lewo, pies także skręcił i gnał tuż, tuż przy zwierzaku. Ale i las był blisko. Jeszcze raz zając w nadziemnym skoku łysnął białym podbrzuszem i obaj wpadli w leśną gęstwinę.

Po pewnym czasie pies zziajany i ze spuszczonym łbem wyszedł z lasu sam. Wstydził się swego niepowodzenia. Pozwolił się wyprowadzić w pole zwykłemu szarakowi. Wtem się ożywił. Dostrzegł świeży ślad, przywarł pyskiem do ziemi, szczeknął, puścił się raźno kierowany niezawodnym węchem.
– Goni zająca – powiedział szwagier.

Przyłożył strzelbę do ramienia, zając szusnął z lasu wprost na nas. Szwagier pociągnął za cyngiel, padł strzał. Zając z rozmachem fiknął koziołka, zakręcił się w powietrzu i bezwładny zwalił się na ziemię. Doskoczył go pies, porwał w pysk i, radośnie merdając ogonem, złożył u nóg pana. Pan poklepał go po karku, pogłaskał.

Po takim spacerze obiad smakował wyśmienicie. Szwagier lubił z nami grywać w karty, z obcymi raczej nie, wolał, bym mu czytała książki, co było moim obowiązkiem. Co dwa tygodnie przyjeżdżał do Domanowa wagon biblioteczny i za opłatę 13 groszy wydawał jedną książkę. My braliśmy na dwa tygodnie sześć książek, a obowiązkiem szwagra było przygotować na nie zaskórniaki.

Wieczorem po kolacji szwagier przygotowywał dla nas kusiununia, czyli marynowane dynie, drobniutko krojone, o kwaskowym smaku. Ustawiał na stole obok łóżka elektryczną lampkę okrytą czarnym abażurem i oni kładli się do łóżka, a ja siadałam na ławeczce i zdarzało się, że czytaliśmy do rana. Wówczas dużą popularnością cieszyły się książki Marii Rodziewiczówny, Elizy Orzeszkowej Nad Niemnem, Henryka Sienkiewicza Krzyżacy, W pustyni i w puszczy, Potop i wiele innych.

Czasem przyjeżdżał z Baranowicz starszy brat szwagra, także kolejarz, tylko rangą wyższy od niego. Wszyscy czterej lubili wypić, zjeść zajączka, dziką kaczkę czy dobrą rybkę. Nie tę, którą się łapało na wędkę, ale smacznego szczupaczka, karpia czy lina. Nie pamiętam, by który z nich się upił. Byli tylko weseli, a potem szwagier brał do ręki gitarę, śpiewano po polsku i po rosyjsku, czasem tańczyliśmy i tak upływał wieczór.Największą jednak przyjemność odczuwałam w obcowaniu z wodą. Szwagier nauczył mnie pływać i wybiegałam do pobliskiej Grywdy, by pławić się w jej nurcie. Dzięki polowaniom mieliśmy urozmaicone menu, ale stanowiły one również okazję do popicia z kolegami ze stacji. Najważniejszymi gośćmi byli zawiadowca stacji i komendant granatowej policji.

Pobory wypłacano szwagrowi w Baranowiczach. Odebrać je małżonkowie jeździli oboje, ponieważ przy okazji odwiedzali rodzinę szwagra, matkę wdowę, jej brata i dwie córki. Pewnego razu kupili mi lalkę – mimo że już byłam panienką, ucieszyłam się z niej jak mała dziewczynka i dopiero mając lat osiemnaście, oddałam ją dalej.

Oprócz wyżej opisanych przyjemności szwagier, choć bez nut, uczył mnie systematycznie grać na gitarze. Wandzia, mimo że ładnie śpiewała, nie chciała się uczyć.
– Ot, prawdziwa Kozieńka – kwitował to szwagier.

Pewnego razu pech chciał, że po pobory męża pojechała sama Wandzia. Gdy ujechali połowę drogi, z lasu wyskoczyła banda słynnego w owym czasie „Muchy”[5]. Strzałami z karabinów sterroryzowali obsługę i pasażerów, i zawołali:
– Broń i daragije wieszczy oddawać!

Wańdzia, szybko ściągnąwszy z palców obrączkę i pierścionek, wsunęła je w szparę pod ławką, pozostali, zwłaszcza mężczyźni – jako bardziej zagrożeni – podnieśli ręce do góry, pozwalając się rewidować i ściągać z siebie biżuterię, zegarki i ubrania. Z innych wagonów dobiegały wrzaski i strzały. Nagle powietrze rozdarł przeraźliwy gwizd i strzały z nadjeżdżającego z przeciwnej strony pociągu. Jednocześnie rozległy się wołania bandytów:
– Czango skarej, Czango skarej[6]… – i banda zabierając, co zdołała zdobyć, uciekła w las, a w ślad za nią z drugiego pociągu wyskoczyli wojskowi.

Po odjeździe Wandzi zaś szwagier, załatwiwszy swoje służbowe sprawy, wrócił do domu, a ja zajęłam się obiadem. Początkowo mieliśmy czekać na powrót siostry, ale gdy chwila się przeciągała, kazał sobie podać to, co upichciłam. Była to zupa grzybowa z makaronem i ziemniaki polane sosem z resztek jakiegoś mięsa, a na deser kisiel z żurawin.

Szwagrowi to bardzo zasmakowało, prawdopodobnie dlatego, że obiad był spóźniony. Jeszcze nie zdążył po nim odpocząć, gdy zadzwonił telefon – zawiadomiono go o napadzie Muchy na pociąg, którym jechała Wandzia. Chwycił czapkę i jak szalony pobiegł na stację, a ja z niepokojem czekałam. Uspokoiłam się, gdy ujrzałam ich oboje tulących się do siebie. Wandzia jednak odchorowała ten napad dwudniową gorączką.

Antoni Górecki (pośrodku) z kolegą i bratem Romkiem (po prawej), Brześć

Zaraz po powrocie, gdy Wanda zasiadła do stołu, jej nieuważny małżonek pochwalił mój sos:
– Kozieńko, sos Janki jest tak smaczny, że nawet ty nie zrobiłabyś lepszego.
– To niech ci Jańcia nadal gotuje – zawołała rozdrażniona i wybiegła z domu.
Szwagier powstrzymał mnie, gdy poleciałam za siostrą.
– Uspokój się – tłumaczył zdyszany – przejdzie jej i wszystko będzie dobrze.
Byłam zdenerwowana, nie chciałam niesnasek i podjęłam natychmiastową decyzję:
– Nie zasłużyłam na takie traktowanie! – krzyknęłam. – Muszę natychmiast wyjechać, proszę, pożycz mi na bilet.
– Kiedy chcesz wyjechać?
– Dziś wieczorem.
– Dobrze. Zatelefonuję do mamy, a kolejarzy poproszę, by się tobą opiekowali podczas podróży.
Tak rozstaliśmy się na długie lata. Ponownie spotkaliśmy się dopiero po II wojnie światowej i już w zupełnie innym miejscu.

Mama czekała na mnie na dworcu. Mimo moich obaw, nie okazała zdziwienia ani zakłopotania z powodu tego niespodziewanego przyjazdu. Ucałowała mnie, przytuliła i rzekła:
– Wracajmy do domu, a przy okazji muszę porozmawiać ze szwagrem Góreckim, może on miałby posadę dla kowala… Mietek niespokojny, długo miejsca tu nie zagrzeje.

Siostry Antoniego Góreckiego, od lewej: Waleria i Lodzia

[2]Obecnie Damanava, Białoruś.

[2]Grzywda (Grywda, Hrywda) – rzeka na Białorusi, lewostronny dopływ Szczary.

[3]Szczara – rzeka w obwodzie brzeskim і grodzieńskim Białorusi, lewy dopływ Niemna, wchodząca w system Kanału Ogińskiego.

[4]Czubaryk – pogardliwe określenie cie mnego chłopstwa, głównie w odniesieniu do wschodniej ludności napływowej.

[5]W latach 1921–1924 na pograniczu polsko‑sowieckim działały zbrojne oddziały dywersyjne, których głównym celem były akty sabotażu, m.in. bandy „Atamana Czorta”, „Dulki” czy „Muchy” Michalskiego.

O wyczynach 30-letniego Józefa „Muchy” Michalskiego krążyły legendy, sam jednak unikał rozgłosu. Podobno był oficerem rosyjskiej armii, później (po rewolucji bolszewickiej) trafił do polskiego wojska, lecz szybko zdezerterował.

W połowie 1922 r. stanął na czele kilkunastoosobowej, dobrze uzbrojonej bandy terrorystyczno‑rabunkowej. Lokalna prasa obwieściła, że na Wileńszczyźnie objawił się „kresowy Rinaldo Rinaldini”, nowe wcielenie XVIII‑wiecznego włoskiego rozbójnika, łupiącego bez skrupułów bogatych, ale oszczędzającego biednych i nieszczęśliwych, a swoim łagodnym zachowaniem i wstrętem do zabójstw wywołującego wśród ofiar zdumienie.

Napadał zwykle w towarzystwie 10–12 uzbrojonych towarzyszy na majątki położone blisko granicy. Otoczywszy dwór podczas kolacji, „Mucha” wchodził do sali, prosząc zebranych, by się nie bali, i zapewniając, że nikomu nic złego się nie stanie. Banda „Muchy” napadała też na wsie i miasteczka, dokonywała rozbojów na drogach, polach i w lasach.

Wspomniany przez autorkę napad na pociąg miał miejsce 04.11.1923 r. pod Lachowiczami. Bezpośrednio po zdarzeniu policja powiatów baranowickiego, nieświeskiego i łuninieckiego przez dwa tygodnie tropiła bandytów. Udało się zatrzymać sześciu i odzyskać część zrabowanych łupów. „Mucha” i kilkunastu jego kompanów zdążyli jednak uciec za „kordon”, do Rosji sowieckiej. Od tego momentu o „Musze” Michalskim zrobiło się cicho.

Na podstawie artykułu Jerzego Paciorkowskiego, http://www.gazeta.policja.pl

Portret Józefa „Muchy” Michalskiego

Obława na Muchę”

[6]Skarej – szybciej.