Gozdawianka – Obcy czy swoi?

Wprowadzenie

Jestem emerytką, schorowaną i nie mogącą się poruszać bez pomocy, zwłaszcza zimową porą podczas zawiei i ślizgawicy. Piszę nie dlatego, by się skarżyć, gdyż nie widzę ku temu powodu, raczej by dziękować Bogu i ludziom za to, co mam i czego doświadczyłam. Wszystko, czego pragnęłam w życiu, czyli nauki i pracy, a także zaspokojenia literackich marzeń, osiągnęłam. Wprawdzie nie przyszło mi to łatwo. Nie byłam odporna na trudy i choroby. Ale to mnie zahartowało i przecierpiawszy sama, nie są mi obojętne cierpienia drugiego człowieka.

Biurko, przy którym pracuję, znajduje się przy oknie, wstawione tak, by światło słoneczne było po lewej stronie i nie utrudniało mi pracy ani widoku ludzi. Wielu z nich znam nie tylko powierzchownie. Znam ich życia, radości, zmartwienia i słabości. Widzę ich, gdy biegną do pracy czy sklepu i myślę o nich, w jaki sposób im jeśli nie pomóc, to choć odwdzięczyć się za to, co zrobili dla mnie czy dla innych.

Żyję w samotności, z dziećmi nie chciałam zamieszkać. Spotykamy się na uroczystościach świątecznych oraz gdy jakie sprawy koniecznie wymagają kontaktu. Za te dzieci i wnuczęta serdecznie Panu Bogu dziękuję. W mojej pustelni nikomu nie przeszkadzam i mnie nikt nie przerywa mojej pracy, obserwacji, rozmyślań i modlitwy. By nadal czuć się człowiekiem i widzieć oblicze współczesnego świata prenumeruję od wielu lat 18 czasopism – dzienniki, tygodniki, miesięczniki i kwartalniki. Po przeczytaniu i wykorzystaniu daję je innym ludziom oraz z braku papieru toaletowego wykorzystuję w łazience.

Mam też wiecznie psujący się telewizor i nieco lepsze radio, przez które w każdą niedzielę słucham Mszy Świętej odprawianej w kościele Św. Krzyża, w którym byłam ochrzczona, a potem jako rodaczka Warszawy chodziłam z mamą na różne nabożeństwa. Gdy zamykam oczy, widzę ławkę, w której zwykle siadałyśmy z mamą, a gdy byłam w Warszawie nigdy nie ominęłam okazji do odwiedzenia najdroższego sercu kościoła.

Na przebieg wojny patrzyłam własnymi oczami. Mój brat walczył pod Monte Cassino. W Powstaniu Warszawskim walczyli już wnukowie mojej najstarszej siostry. Siostrzenica była łączniczką. Nie będę opisywać dalej, ponieważ nie było polskiej rodziny, która by nie straciła kogoś z bliskich (…)

Jest to fragment listu autorki skierowany do Zielonego Sztandaru. Niech posłuży on jako wprowadzenie, by ukazać warunki, w jakich żyła i tworzyła Janina Mroczkowska, przybliżyć jej codzienność. Oddajemy w ręce czytelnika czwarty i ostatni tom powieści autobiograficznej Janiny Mroczkowskiej. Z autorką rozstaliśmy się w roku 1954, gdy opuszcza ona Owiesno i przenosi się do nowej placówki szkolnej. Niniejszy tom opowiada o ostatnim etapie jej życia – pracy w Pożarkach i Karolewie oraz przejściu na emeryturę. Ten etap jest najświeższy w pamięci autorki jako że większość wspomnień pisała na emeryturze. Dużo w nim goryczy, poczucia niespełnienia i tęsknoty za minionym, ale jednocześnie świeżości doznań, których nie przyćmił jeszcze upływ czasu.

Autorka podsumowuje swoje życie, zamyka je klamrą swej śmierci (w powieści pisanej w trzeciej osobie) oraz przejścia na emeryturę – śmierci społecznej (we wspomnieniach autobiograficznych). Takie rozliczenie się z życiem nie jest rzeczą prostą. Wymaga odwagi postawienia kropki, powiedzenia, że wszystko co miało zajść już się wydarzyło, ostatecznego zdefiniowania priorytetów i określenia systemu wartości. Oto co sama autorka pisze o podsumowaniu swojego życia w zapiskach „Pierwszy rok na emeryturze” (1975 r.):

Niełatwo jest pisać o sobie wiedząc, że każde słowo będzie analizowane, komentowane, sądzone przez nieznanych cenzorów, z których każdy inaczej podchodzi do oceny naszych wypowiedzi, a co dopiero gdy zakładamy z góry, że chodzi wyłącznie o wysondowanie autora, który być może, będąc w zgodzie z sytuacją w jakiej przyszło mu żyć, stracił wiarę w życzliwość drugiego człowieka lub co gorzej w trafność ustaw narzucających mu tryb życia.

W Warszawie na Cmentarzu Bródnowskim spoczywają prochy mojego ojca Andrzeja Godlewskiego – powstańca 1863 roku. W warszawskiej cytadeli więziono mego przyrodniego brata Wrocisława, który potem poległ podczas pierwszej wojny światowej. Mój brat Mieczysław Godlewski walczył pod Monte Cassino. Został wówczas ciężko ranny. Mąż Wacław Mroczkowski, cudem ocalony z niemieckich lagrów, zrosił swoją krwią polską ziemię, gdy podczas marszu z Sum na zachód został dwukrotnie ranny. Gdy najeźdźca, cofając się, chciał zniszczyć Warszawę, Polacy wzniecili powstanie, a wśród nich byli już wnukowie mojej najstarszej siostry Danieli Wawrzonkiewicz oraz jej syn i córka. Wszystkim jakoś udało się ocalić, wprawdzie jeden z wnuków siostry, Stanisław, dostał postrzał w głowę, skutkiem czego stracił oko, a rana jego boleśnie się jątrzyła aż do śmierci. Jego stryjek, również Stanisław, wrócił po powstaniu szczęśliwie do domu, jednak po pewnym czasie kolby zakołatały w zamknięte drzwi, a głosy domagały się, by wyszedł. Matka i pozostali nie dopuścili do tego. Po salwie z karabinu w dom powyżej okien oznajmiono:
– Albo wyjdziesz albo rzucimy granat i wszyscy zginą.
Stanisław wyrwał się z rąk bliskich i oddał w ręce siepaczy. Ci, którzy byli, gdy go przyprowadzono po torturach stwierdzili, że był pokiereszowany, pobity, ledwo się czołgał, ale nie zdradził nikogo. Rodzinę zawiadomiono, że umarł z powodu choroby.
Jednak już Kasprowicz oburzał się na bezmyślne szafowanie patriotyzmem:

Rzadko na moich wargach
Niech warga mi to przyzna
Jawi się ten ukochany
Najdroższy wyraz – Ojczyzna

Jan Kasprowicz „Nigdy na moich wargach”.

 Tak w moim domu, jak i w szkole nie mówiono bez koniecznej potrzeby o patriotyzmie, Bogu, miłości bliźniego. Zamiast wielkich słów, był własny przykład.

Na zakończenie jeszcze raz oddajmy głos autorce, która tak pisze o motywach skłaniających ją do twórczości literackiej we wstępie do autobiografii „Powrót do macierzy”, przesłanej na wielki konkurs Instytutu Śląskiego i Towarzystwa Przyjaciół Pamiętnikarstwa na pamiętnik trzech pokoleń mieszkańców ziem odzyskanych:

Należę do pokolenia, które przeżyło w Polsce okres międzywojenny, tragiczne dni drugiej wojny światowej, pierwszy okres powojenny. Przeżyłam dużo i mogę powtórzyć za W. Broniewskim: „nie głaskało mnie życie po głowie”. Piszę nie dla nagrody. Życie nauczyło mnie nie liczyć na wyróżnienia. Życie to walka o to, co komu drogie, najczęściej o bogactwo i władzę. Ja piszę, by przekazać pokoleniom choć skrawek historii polskiego narodu, wzbogacić tych, do których należę całą duszą, tych, wśród których żyłam, którzy uczyli mnie miłości do drugiego człowieka, dumy narodowej, szczerego patriotyzmu, gotowości do najwyższych ofiar.

Nie odrodziłam się od swego narodu. Nigdy się nikomu nie kłaniałam, nie żebrałam o wsparcie. Od najmłodszych lat żyłam na własny rachunek. Ale serce moje zawsze umiało kochać kraj, który był moją ojczyzną, a w nim ludzi, zwierzęta, ptaki, drzewa, kwiaty, trawy, a nawet szum wiatru czy plusk padających deszczowych kropli. Mówiąc zwięźle, od najmłodszych lat wielbiłam Stwórcę i kochałam stworzony przez Niego skrawek ziemi, na którym przyszło mi żyć.

Wraz z rozszerzaniem się moim horyzontów, serce obejmowało swym uczuciem każdego człowieka, obojętnie jakiej narodowości czy koloru. Natężało się poczucie piękna i bunt przeciw niesprawiedliwości. To, że nie ukochałam pieniądza, że me serce pozostało czułe na potrzeby człowieka, zawdzięczam wychowaniu matki i starszego rodzeństwa. Poza mamą przykładem życia było mi postępowanie sióstr Dani, Kazi i do pewnego stopnia Zosi, za co im serdecznie dziękuję. To, co mi przekazały, jest najdroższym darem, jaki można młodszemu przekazać na dalszą drogę życia.

Andrzej Babkiewicz