5. Dom i gospodarstwo

Główne wejście na podwórze prowadziło przez drewnianą bramę, przy której była furtka otwierana zapadką. Chwytało się za metalowy uchwyt i naciskało kciukiem od góry. Taka sama zapadka była w drzwiach wejściowych do domu i przy drzwiach kuchennych. Jak byli u nas kuzyni z Pleszewa i znudziły nam się grzeczne zabawy, to rzucaliśmy się piachem przez tę bramę. Z jednej strony ja z Irkiem, a z drugiej Roman, walka trwała do pierwszego płaczu. Andrzej nie brał w tym udziału. Kiedyś na takiej zabawie przyłapał nas ojciec Irka i Romana. Hałas był straszliwy. Ja uciekłem, a oni darli się na cały głos, bo szorował 5ch lejąc na nich zimną wodę prosto ze studni.

Przy bramie stała wielka lipa. Gdy zakwitała, była prawdziwym ambasadorem lata, brzęczała i huczała w słoneczny dzień. Po obu stronach bramy przy płocie rosły wysokie krzaki fiołkowego bzu, a przed budynkiem obory rozkwitała pięknie dzika róża. Natomiast przed domem matka sadziła mnóstwo kwiatów, od małych bratków i maciejki, która pachniała niesamowicie wieczorami, do wysokich georginii i malw.

Dom był drewniany, ale solidny, z grubych bali sosnowych, kryty strzechą. Gdy wymieniali poszycie na nowe, z żółtym dachem wyglądał jak z bajki. Miał sześć okien. Po wejściu do sieni, po lewej stronie były drzwi do dużego pokoju, gdzie stało podwójne łoże rodzinne, z nocnymi stolikami po bokach, a nad nim wisiał obraz ze świętą rodziną. W pokoju znajdowała się wielka trzydrzwiowa szafa oraz piękny stary kredens z marmurowym blatem, w którym matka trzymała swoje zastawy stołowe, a na dole stały schowane duże butle z sokiem wiśniowym, który z czasem zmieniał się w wino. Przy łóżku stała jeszcze toaletka, z zamykanym trzyczęściowym lustrem. Na środku pod żyrandolem był stół i sześć krzeseł, a pod ścianą wielki biały piec kaflowy. Z dużego pokoju wchodziło się do małego. Był on wykorzystywany jako spiżarnia, przechowywano w nim solone mięso, słoninę, smalec, wątrobiankę i kaszankę w słoikach, mąkę, kompoty, powidła i inne przetwory z owoców czy pomidorów.

W dużym pokoju za piecem znajdowały się drzwi do małej kuchni, miały nawet okienko do podawania naczyń, ale nigdy nie było używane, bo posiłki jedliśmy zawsze w kuchni. Z sieni na wprost wchodziło się właśnie do tej kuchni. Przez jakiś czas służyła ona jako nasz pokoik. Tutaj wszyscy czuliśmy się najlepiej i najwięcej spędzaliśmy czasu. W całym domu było światło elektryczne, tylko w tym pokoiku nie było oświetlenia. Gdy zapalano starą lampę naftową i w szklanym cylindrze zamigotał jej kopcący płomień, wszystkim udzielał się klimat spokoju i baśni. Matka czytała nam książki albo opowiadała, jak w czasie wojny robili marmoladę z brukwi, szpinak z pokrzyw i lebiody albo syrop z buraków cukrowych, które udało się podkraść. W nocy wokół domu było cicho, a gdy zgasła lampa, za oknem było naprawdę ciemno. W deszczowe dni na dachu słychać było szemranie, wtedy spało się najlepiej, do dzisiaj pamiętam wołanie matki:

– Wstawać do szkoły! – i to było straszne.

Drzwiami po prawej stronie wchodziło się do dużej kuchni, były tam dwa okna, jedno na podwórze, a drugie na drogę. Pod ścianą stał duży, brązowy, kaflowy piec kuchenny, na górze miał płytę do gotowania, a pod spodem było palenisko do pieczenia chleba. Matka piekła w nim chleb, co dwa-trzy tygodnie. Był bardzo dobry, ale do szkoły nie chciałem go brać, wstydziłem się, wolałem kupny. Dzisiaj nie spojrzałbym na kupny chleb, gdybym miał taki, jak piekła matka. W kuchennej podłodze była jeszcze mała piwniczka na ziemniaki i marchew. Z sieni wchodziło się na strych, tam przy kominie znajdowała się wędzarnia. Nie była jednak używana, tylko dzikie pszczoły miały w niej swoje gniazda. W parowniku była druga, dużo większa. Na strychu było pełno starych rupieci, gazet, kalendarzy i książek po Mroczkowskiej.

Od zachodniej strony za domem znajdowała się studnia z żurawiem. Przy niej pod krzakiem leszczyny stało długie betonowe koryto do pojenia koni. Dalej drwalka, w której rąbano i przechowywano drewno. Nad nią rozpościerał gałęzie jak wielki parasol ogromny orzech włoski. Za drwalką leżała ułożona sterta drewna i gałęzi – zapas opału, przywożony z lasu. Tuż przed sadem tkwiły umieszczone w ziemi dwa betonowe silosy na kiszonkę dla zwierząt z liści buraków. Tylko my w całej okolicy mieliśmy takie silosy. Przy nich rosły dwa wysokie dęby szlachetne, które jesienią miały czerwonobrązowe liście, a za nimi rozciągał się sad, aż do samej łąki, w którym, zanim zacząłem chodzić do szkoły, spędzałem całe dnie.

Od bramy po lewej stronie podwórza stał budynek z czerwonej klinkierowej cegły, z piękną brązową, błyszczącą, kamionkową dachówką. W pierwszym pomieszczeniu od lewej strony był parownik, w którym parowało się ziemniaki i przygotowywało karmę dla świń, koni i reszty zwierząt. Tu też znajdowała się wspomniana wcześniej wędzarnia. Wisiały w niej wędzone szynki, boczek i kiełbasa, czasem zupełnie sucha i twarda. W wędzarni panowała zupełna ciemność, porównać ją można tylko z ciemnością spotykaną w kopalni. Mieliśmy sąsiada Karasia, zawsze jak był u nas, to coś ukradł, łapaliśmy go i zamykaliśmy za karę w tej ciemnicy. Potem przez miesiąc nie pokazywał się, wystarczyło zawołać za nim:
– Do wędzarni! – to przyznawał się do wszystkiego, a do domu wiał tak, że nic nie mogło go zatrzymać.

Z parownika po drewnianych schodach wchodziło się na strych. Na strychu trzymaliśmy zboże i siano, w dachu kilka dachówek było szklanych, dlatego było tam jasno. Jedna z naszych macior była niezwykle wrażliwa na głos prosiaków. Gdy matka robiła porządek w chlewie, wypuszczała ją na podwórze. Z bratem dla zabawy udawaliśmy głos kwiczącego prosiaka, wtedy ona wpadała w szał i z głośnym rechotem biegła na ratunek. Była to wielka bestia. Pewnego razu uciekaliśmy przed nią do parownika po schodach na górę, ja zdążyłem, pod Andrzejem schody się obsunęły i runął z nimi w dół. Myślałem, że już po nim. Spadające schody narobiły tyle kurzu, że nic nie było widać, słychać było tylko ryczącą maciorę. Gdy wszystko ucichło, kurz opadł, a maciora wróciła na podwórze, okazało się, że Andrzej jednak żyje, uratował go stół, który stał pod schodami i na nim oparły się spadające schody.

Następnym pomieszczeniem, największym w budynku, była obora, wchodziło się do niej przez wielkie wrota. Mógł przez nie wjechać do środka wóz i wyjechać załadowany obornikiem. W środku przy drewnianych korytach stały dwie krowy, kilka kóz i kozioł, na którym często jeździłem, chociaż wszyscy twierdzili, że kiedyś mnie zabije. Swego czasu w oborze stał jeszcze byk, ale zabrano go za długi Mroczkowskiego, bo nie wykonał obowiązkowych odstaw dla państwa. Nie chodziłem jeszcze wtedy do szkoły, więc wszystko widziałem. Przyjechali samochodem ciężarowym „Lublin”. Pijani, mordy czerwone, porozpinane,  wychodzące ze spodni koszule. Mroczkowski walczył z nimi jak lew, matka go powstrzymywała, chciał im młotem potrzaskać samochód, nic to jednak nie dało, było ich zbyt wielu. W końcu zabrali byka i odjechali. Nazywaliśmy ich „zielonki”, bo chodzili w zielonych mundurach. To byli egzekutorzy – coś jak dzisiejsi komornicy.

Następne wejście prowadziło do stajni. Tu przy wysokim, kamiennym i długim od ściany do ściany korycie stały dwa konie. Nad korytem, zarówno u koni, jak i u krów znajdowała się drewniana drabinka na siano, trawę lub słomę owsianą. Po prawej stronie przy drzwiach było pomieszczenie dla królików. Kiedyś Andrzej miał kraksę na rowerze. Wprowadził rower do stajni, a konia odczepił od koryta. Rano matka weszła do stajni i pomyślała, że to koń uszkodził rower, ale i tak dostało mu się za to, że zostawił rower nie tam, gdzie trzeba.

Za stajnią następne drzwi wiodły do chlewa. Przez jego środek szedł ganek, a po obu stronach wydzielono pomieszczenia dla świń, było ich pięć, w tym jedno duże dla większej liczby warchlaków. Było ich tam zawsze z dziesięć sztuk, a wszystkich świń z dorosłymi około dwudziestu. Nad przedziałem po lewej stronie u góry był kurnik, długi przez cały chlew, po jednej stronie drabinka dla kur, a po drugiej kilka rzędów gniazd, w których kury składały jajka. Do kurnika wchodziło się z chlewa, ale kury wypuszczało się przez okienko. Rano, gdy matka je otwierała, to stado kur przelatywało w powietrzu przez całe podwórze.

Za chlewem była duża brama gęsiarni. Gęsi zajmowały tylko część pomieszczenia, poza tym znajdował się tam warsztat, w którym naprawiano maszyny. W kącie przy oknie stał duży drewniany stół stolarski i pełno było narzędzi stolarskich i ślusarskich. Za gęsiarnią był drewniany, ale kryty dachówką ustęp, a za nim wielkie betonowe szambo.

Dalej stała wozówka, też drewniana i kryta dachówką, a na jej ścianie wisiał sprzęt przeciwpożarowy, drabina, bosak, wiadro i miotła stalowa. W środku stały narzędzia rolnicze, kosiarka, kopaczka do ziemniaków, pług, krymer, brony. Główne miejsce na środku zajmował wóz, a w kącie stała stara nieużywana od lat bryczka. Podobno Niemcy jeździli nią do kościoła. Nad wozówką leżało pełno grubych desek sosnowych z naszego lasu. Miały one służyć do remontu stodół. Gdy Mroczkowskiego już nie było, deski w nocy podkradał nam sąsiad.

Ganek wzdłuż obory, część podwórza i gnojownik, były wybrukowane. Kiedyś na środku podwórza stała huśtawka, ale rozpadła się ze starości. Kawałek dalej stała buda Azora, potem przejął ją Burek. Dalej na wprost od bramy stały dwie drewniane, kryte słomą stodoły. W pierwszej było siano i słoma owsiana, a na klepisku stała sieczkarnia i drewniany śrutownik z kamiennymi żarnami. Pomiędzy stodołami stał manyż (kierat) do napędu śrutownika, sieczkarni i kolczatki – maszyn do młócenia zboża. Druga stodoła była o wiele większa, tutaj mieściło się całe skoszone żyto przed wymłóceniem, a potem słoma do ścielenia pod zwierzętami. Pod ścianą na zewnątrz stała zagrabiarka do siana i resztek słomy po żniwach, a w środku na klepisku była wspomniana już młockarnia i wialnia do oddzielania ziarna od plew po wymłóceniu.

Nasze dzieciństwo wcale nie było łatwe i bezpieczne, ale za to pełne tajemnic i przygód. W naszym obejściu często natrafiałem na coś nowego, czego wcześniej nie widziałem, jak mundur niemiecki, buty plecione ze słomy, stary plecak wojskowy czy drobne niemieckie monety. W późniejszych latach, za stodołami mieliśmy swoje boisko do piłki nożnej, z normalnymi drewnianymi bramkami. Drugie takie boisko było tylko przy domu kultury. To podnosiło nasz prestiż, prawie codziennie umawialiśmy się na mecze po lekcjach. Z tego powodu miałem nawet w szkole bójkę z poszkodowanym w takim meczu. Walkę przerwał dzwonek na lekcję, zanim się jeszcze rozkręciła. Wchodząc do klasy, przypadkowo usłyszałem takie zdanie:
– Z Ruskiem chciałeś się bić, przecież on by cię zabił.
Przyznaję, poczułem się wtedy jak zwycięzca. Tak nazywali nas w szkole. Andrzej był starszy, a ja młodszy z braci Rusków. W złości mówiono na mnie też Mruk – od nazwiska Mroczkowskiego.