8. Szkoła

Szkołę podstawową rozpocząłem w 1965 roku, w którym Władysław Gomółka ogłosił obowiązek ośmioklasowej szkoły podstawowej. Do tego czasu obowiązywało w Polsce siedem klas. W pierwszej klasie często chodziliśmy z naszym wychowawcą Hoffmannem na wycieczki albo po prostu na lekcje do lasu lub nad Lubiankę. Pewnego razu, gdy byliśmy na takiej wycieczce, nad wodą jakieś chłopaki łapały ryby na koszyk. Wypłaszali je nogami z korzeni i zakamarków rzecznego dna, a one wpadały prosto do nastawionego koszyka. Nasza Lubianka była małą rzeczką, ale można w niej było złapać niezłego szczupaka, ukleję, kozę czy piskorza, a gdy się miało pecha, to do koszyka wpadł szczur albo, jak wtedy, wielki rak.

Chłopcy nie wiedzieli, co z nim zrobić i wyrzucili go na brzeg. Nie był to taki sobie rak, ale wielkie raczysko. Uczniowie z mojej klasy byli ciekawi, co to za potwór. Chłopcy chcieli go zabić, ale ja im przeszkodziłem, ująłem go za grzbiet i uniosłem. Dzieciaki w krzyk i pobiegły do nauczyciela. Nie wiedziałem, co się stało, do głowy mi nie przyszło, że ktoś może bać się raka. Nauczyciel uspokoił grupę, ostrożnie wziął ode mnie raka, chyba sam też się trochę bał, bo ręce mu drżały, pokazał go dzieciakom, że nie jest taki straszny i rzucił do wody. Dziwiono się, że płynie tyłem, a ja pomyślałem:

– A co ma robić, pchać te wielkie szczypce przed sobą, chyba łatwiej mu je ciągnąć.

Takie lekcje na powietrzu nad wodą mieliśmy często. Ze szkoły nad rzeczkę było parę kroków. Na jednej z takich lekcji w pierwszej klasie namalowałem farbkami swój pierwszy pejzaż, był to widok na szkołę od strony Lubianki. Wisiał potem długo w szkole na wystawie.

Do naszej biblioteki gromadzkiej chodziłem na początku z Andrzejem. Pewnego dnia bibliotekarka kazała mi przeczytać kilka zdań, wówczas nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale był to mój pierwszy egzamin. Zdałem go i zostałem zapisany do biblioteki, miałem wtedy sześć lat, a więc stało się to jeszcze przed rozpoczęciem podstawówki. Moją pierwszą książkę, jaką wybrała mi bibliotekarka pamiętam do dzisiaj, była to Pyza na polskich dróżkach Hanny Januszewskiej.

Na początku w szkole nie szło mi najgorzej, czytałem płynnie, lubiłem śpiewać i rysować. Zdarzało się, że robiłem rysunki połowie klasy. Kłopoty zaczęły się od palenia papierosów (płaskich) w trzeciej klasie. Raz dostałem od Stawskiej kantem linijki po wierzchu dłoni tak, że spuchły mi jak banie, byłem nawet z tymi rękami u dyrektora. Ale największy kryzys miałem w szóstej – wówczas musiałem powtórzyć klasę. Potem zmądrzałem i było już tylko lepiej.

Do naszej szkoły chodziły dzieciaki z kilku pobliskich wiosek, największą grupę stanowił Prusinów. Często dochodziło do poważnych zgrzytów między Prusinowem a Dobieszczyzną. Nieopodal szkoły stała stara chata, to właśnie tam i na polu Kominka doszło kiedyś do regularnej bitwy, w ruch poszły kamienie i sztachety z płotu. Byli też zdrajcy, którzy trzymali z Prusinowem. Nasi gonili ich codziennie po szkole aż do samego domu. Niewysoki Marek Sobczak znokautował przed swoim domem wielkiego przywódcę Prusinowa, tak że ten legł na chwilę nieprzytomny. To zakończyło waśnie.