9. Pierwsza powieść i spotkanie z panią Sempołowską

Od wakacji byłyśmy już tylko we dwie z mamą, a jej coraz bardziej dawał się we znaki zaawansowany wiek. Coraz trudniej było jej znaleźć pracę. Denerwowało ją także, gdy pytano, czy jestem jej wnuczką. Ponieważ żadna z sióstr nic mamie nie przysyłała, a Miecio domagał się coraz więcej pieniędzy, mama postanowiła przerwać moją naukę i zlikwidować mieszkanie, by nie opłacać komornego. Pewnego dnia oznajmiła:
– Mietek pracuje u kowala. Będzie miał niezły zawód.
– Zawód może i dobry – odparłam – ale on już terminował u ogrodnika, u stolarza i u bednarza i od każdego uciekł, bo mu nie odpowiadało.
– To prawda – przyznała mama – ale teraz nie ucieknie, bo nie będzie miał dokąd wrócić.
– ?…
– Tak, bo ja zlikwiduję dom i wyjadę. Trafiła mi się dobra posada poza Warszawą.
Zdrętwiałam. Mama likwiduje dom?… A co powiedzą siostry?… A ja?… A ona sama, gdy skończy się jej ta posada?… A takie miałam piękne plany. Za pieniądze zarobione u rzeźnika chciałam opłacić sobie przez wakacje korepetytora i po wakacjach rozpocząć naukę w gimnazjum od piątej klasy. Ale wobec tego, co usłyszałam…
– No, co tak stoisz? – odezwała się znów mama. – O tobie też pomyślałam.
Miałam się przenieść do rzeźnika, u którego pracowałam, a tym samym moje zarobki by wzrosły, mogłabym bowiem pracować przez cały dzień.

Gdy już tylko „odmieszkiwaliśmy” opłacone z góry komorne, napisałam pierwszą swoją powieść. Wymogłam na mamie, żeby jeszcze nie zawiadamiała gospodarzy o swoim zamiarze wyprowadzenia się, bo jeśli wydam powieść, to będę mogła i mieszkanie opłacać i jej coś niecoś na życie dawać, bo po pierwszej napiszę drugą i następną. Cóż, miałam niewiele ponad 14 lat. Nie wiedziałam, że wówczas wielu nawet znanych pisarzy miało trudności z wydaniem utworów.

Skąd mi nagle przyszło do głowy napisać powieść? Zupełnie przypadkowo. Wpadł mi do ręki kawałek gazety, w której znajdował się odcinek powieści zatytułowanej Zakonny welon. Nazwisko autora było oderwane. Bohaterką powieści były panienka, która nie cieszyła się sympatią matki. Serce matki i majątek dziewczyny dostały się jej bratu. Porównałam postępowanie mojej matki w stosunku do nas i znalazłam sporo podobieństwa.
– Nie wolno rzucać pereł między wieprze ani wobec bezczelności okazywać szlachetności – rozważałam rozgoryczona.

Pomyślałam, że przeczytam mamie znaleziony odcinek. Nie chciałam mieć przed nią sekretów. Zarazem jednak obawiałam się, by w powieści nie dopatrzyła się krytyki własnego postępowania. Nie chciałam jej czymkolwiek urazić, zbyt ją kochałam. Ale mama wysłuchawszy treści odcinka, w matce owej bohaterki dopatrzyła się mojej chrzestnej, która tak wielką miłością płonęła do jednego z synów, że ze szkodą innych dzieci oddała mu w zarząd majątek, który syn ów bardzo prędko tak zadłużył, że go wystawiono na licytację.

To mnie uspokoiło. Potwierdziło tylko słuszność powiedzenia, że łatwiej dostrzec źdźbło w oku bliźniego niż belkę w swoim. Po dwóch miesiącach pracy, z pięcioma szczelnie zapisanymi zeszytami pod pachą, w granatowej układanej spódniczce, brunatnym sweterku ozdobionym białym kołnierzykiem, aksamitnym bereciku z pomponikiem na głowie i szaliczku na szyi, spod którego spadały dwa długie jasne warkocze, wyruszyłam na podbój świata, a właściwie Warszawy.

Był luty, kilkunastostopniowy mróz, a ja w letnich, sfatygowanych pantofelkach biegałam po ulicach rodzinnego, lecz jakże zimnego dla biedoty stołecznego miasta, w poszukiwaniu wydawcy mojej książki. Najbliższa droga prowadziła przez Ogród Saski, który urzekał mnie pięknem przyrody, tak odrębnym od zimnych ulic wielkiego miasta.

Spotkałam dzieci lepiące bałwana, obrzucające się śnieżkami i mknące na łyżwach po oblodzonych dróżkach. W pewnej chwili do moich uszu dobiegły jakieś chichoty, a potem ktoś krzyknął:
– Napoleon!
– Bawią się w napoleońską wojnę – pomyślałam, idąc w swoją stronę.
Ale gdy okrzyk się powtórzył i to zwielokrotniony, obejrzałam się.
– Napoleon! – zawołał jakiś berbeć, kierując to zdecydowanie do mnie.

Z warszawską dzieciarnią, nawet ledwie od ziemi odrosłą, nie warto zadzierać. Ich spostrzeżenia są zadziwiająco trafne. Bo czyż nie przypominałam Napoleona, który wybrał się na podbój Wschodu, zapomniawszy ubrać wojsko w ciepłą odzież? Ja wprawdzie nie zapomniałam o zimowym okryciu, ale mój płaszcz prawdopodobnie wisiał jeszcze w składzie Braci Jabłkowskich albo u Hersego[1]… Kupię go, gdy wydam moją książkę. Dziś nawet na Kercelaku[2] nie było dla mnie płaszcza.
– Tupnę nogą, uciekną na bezpieczną odległość i będą robić swoje – pomyślałam.
Nie tupnęłam. Udając głuchą, oddalałam się od rozkrzyczanej dzieciarni, rozmyślając, co takiego we mnie ją sprowokowało:
– Na pewno nie sukienka ani sweter… Zatem chyba beret…
Odziedziczyłam go, a także sposób jego noszenia, po Wandzi. Wanda była ładną dziewczyną, ale gust miała taki, że nieraz gdy się ubrała, to nawet żydowska koza na nią beczała. Włożyłam beret po swojemu i poszłam dalej.

Zaszłam do drukarni Wolffa[3].
– Panienko, idź do szkoły – doradził mi urzędnik, do którego zwróciłam się w sprawie wydania mojej książki.
W następnej drukarni myślano, że chodzi o wydanie pamiętnika na koszt autora. Powiedziano nieco uprzejmiej, że owszem, wydadzą, ale jak jeszcze trochę dłużej pożyję.

Wiatr poświstywał przez sweterek i spódniczkę, mróz poważnie zaczynał mi się dobierać do skóry, ale ja wytrwale szukałam wydawcy, żeby ocalić nasze mieszkanie i móc się uczyć. Siódma z kolei drukarnia, do której zaszłam, mieściła się przy ulicy Zielnej. W maleńkiej kancelarii siedziało przy biurku dwóch starszych panów. Przyjemne ciepło i panujący spokój podziałały na mnie rozleniwiająco i obezwładniająco. Najchętniej usiadłabym, wyciągnęła zmęczone bieganiem nogi i odpoczęła.

Głos jednego z panów zmobilizował mnie jednak. Stałam się czujna i po warszawsku pewna siebie. Śmiało podniosłam wzrok na człowieka, który wyszedłszy zza biurka, popatrzył na mnie dobrodusznie, niemal po ojcowsku. Nie sądź nikogo po minie, bo się w sądzeniu poszkapisz… – przypomniałam sobie porzekadło i przywołałam się do porządku. Poważnie wyjaśniłam cel mego przyjścia. Panowie wymienili spojrzenia.
– Niech panienka pokaże tę powieść – powiedział mój rozmówca.
Przejrzał podane zeszyty z wypisanym tytułem Wyrodna córka, pomyślał, popatrzył na mnie i zaproponował.
– Rękopisy oddajemy zwykle do oceny jakiemuś rzeczoznawcy. Niech panienka zostawi książkę, może coś z tego będzie.
– Oddamy książkę panienki do przeglądu i oceny pani Stefanii Sempołowskiej*, ulica Smolna 9. Zgłosi się panienka od dziś za dwa tygodnie mniej więcej o tej samej porze, dobrze? A oto pokwitowanie przyjęcia rękopisu.
W milczeniu oddałam mu swoje zeszyty. Napisane na kartce pokwitowanie nie było mocną gwarancją, ale nie miałam innego wyjścia, musiałam zaryzykować. Byłam tak pełna nadziei, że nawet zesztywniałe na mrozie wargi rozsunęłam w uśmiechu.
– Odwagi, moje dziecko – powiedział serdecznie drukarz, ścisnąwszy mi na pożegnanie rękę.
Gdybyż to widziała dzieciarnia z Ogrodu Saskiego…

Zawahałam się. Wypuścić z rąk swoją pracę bez żadnej gwarancji? Czyż nie byłam warszawskim dzieckiem, by wiedzieć, że po to są frajerzy, by ich nabijać w butelkę?
– Widzę, że mi pani nie ufa… – powiedział starszy pan, zauważywszy wahanie. – Spróbuję to inaczej załatwić – ujął słuchawkę i wykręcił numer telefonu.
– Halo! Pani Stefania?… Tak, to ja. Chodzi mi o ocenę powieści, którą pragnie wydrukować pewna młoda autorka… Tak, jest właśnie w naszej kancelarii… Ile by to pani zajęło czasu?… Dobrze, dziękuję.
Odłożył słuchawkę.
– Oddamy książkę panienki do przeglądu i oceny pani Stefanii Sempołowskiej[4], ulica Smolna 9. Zgłosi się panienka od dziś za dwa tygodnie mniej więcej o tej samej porze, dobrze? A oto pokwitowanie przyjęcia rękopisu.

W milczeniu oddałam mu swoje zeszyty. Napisane na kartce pokwitowanie nie było mocną gwarancją, ale nie miałam innego wyjścia, musiałam zaryzykować. Byłam tak pełna nadziei, że nawet zesztywniałe na mrozie wargi rozsunęłam w uśmiechu.
– Odwagi, moje dziecko – powiedział serdecznie drukarz, ścisnąwszy mi na pożegnanie rękę.
Gdybyż to widziała dzieciarnia z Ogrodu Saskiego…

Ogród Saski i Plac Saski w 1915 r. Na placu widoczny sobór św. Aleksandra zbudowany w okresie 1894–1912 i rozebrany w latach 20. (jak wiele świątyń prawosławnych wybudowanych w trakcie rozbiorów). Jego wolnostojąca dzwonnica liczyła 70 m i w Warszawie wyższa była od niej jedynie wieża kościoła św. Floriana na Pradze

Fontanna i zegar słoneczny w Ogrodzie Saskim po rozebraniu soboru św. Aleksandra

Palmiarnia w Ogrodzie Saskim, lata 1915–1919
Sadzawka w Ogrodzie Saskim, lata 20. XX w.

Gdy wróciłam do domu bez książki i powtórzyłam mamie rozmowę z drukarzem, w jej poczciwych oczach błysnęła duma:
– Daj ci Boże spełnienie pragnień – powiedziała. – Wandzia jest żoną kolejarza, niezły zawód, Mietek będzie kowalem, też nieźle, Zosia ma stołówkę, na handlu najprędzej można zarobić pieniądze, ale twój zawód byłby najpiękniejszy… Tylko żeby prędzej wydrukowali i zapłacili… No, dwa tygodnie można będzie poczekać, dłużej nie, bo Mietka trzeba strzec, by w jaki zły nałóg nie popadł. Za dużo już tych sądów.

Po upływie dwóch tygodni mój drukarz powiedział, że o godzinie siedemnastej mam się zgłosić na Smolną. To było dla mnie niewykonalne. Nie zdążyłabym przed zmierzchem do domu, a od czasu bajek pani Czarneckiej bałam się ciemności.
– A nie można wcześniej? – zapytałam nieśmiało. – Boję się chodzić po zmroku, a do domu daleko.
Na twarzy drukarza pojawił się wesoły uśmiech, a do telefonu popłynęły słowa:
– Tak, to znów ja w sprawie naszej małej autorki. Prosi, czy nie może się do pani zgłosić wcześniej, ponieważ, no, co tu ukrywać… boi się późnej godziny… Bardzo pani dziękuję – odłożył słuchawkę.
– Może się panienka zaraz zgłosić, pani Sempołowska czeka. Proszę nie zapomnieć: Smolna 9.
– Dziękuję, nie zapomnę.

Drzwi otworzyła gosposia. Podałam nazwisko, prosząc o zameldowanie.
– Proszę, pani czeka – powiedziała uprzejmie, a wzrokiem szukała na mnie płaszcza i kaloszy. Jednego i drugiego nie było. W pierwszym pokoju stała około pięćdziesięcioletnia kobieta w stylowej czarnej sukni do ziemi, o czarnych, przyprószonych siwizną włosach i wyrazistych oczach.
– Panna Godlewska? – wyszło jak Charlewska. – Proszę.

Przeszłyśmy do saloniku. Usiadłyśmy na kanapie, na której leżały moje otwarte zeszyty. Czy je rzeczywiście czytała? Pani Sempołowska położyła rękę na zeszytach.
– Sądzi pani, że dorównam Rodziewiczównie? – autorka Dewajtisa[5] była wówczas modna i rozchwytywana.– Dużo zdolności – powiedziała – ale trzeba się jeszcze uczyć.
– Miałam na myśli Sienkiewicza, Kraszewskiego – odrzekła – tylko trzeba się jeszcze uczyć.
– To znaczy, że moja książka nie będzie wydana?
– Na razie nie, ale przy pani zdolnościach…
Wstałam, szkoda czasu, kiedy sprawa przesądzona.
– Ależ niech pani siada – powiedziała gospodyni – porozmawiajmy. Nie chce się pani uczyć?
– Nie mogę – odrzekłam przez zaciśnięte gardło, dławiły mnie łzy, których nie chciałam okazać.
– Czy warunki materialne?
azjum nie mogę być przyjęta, ponieważ mama nie pracuje na państwowej posadzie. Urszulanki żądają 140 złotych i wyprawy, a te z Hożej 90 złotych… Myślałam, że wydam książkę i będę mogła się uczyć, a skoro nie można… trudno.
– Nie ma pani ojca?
– Nawet go nie pamiętam. Ale ja już pójdę, bo się ściemni…
– Chwileczkę, może ja się będę mogła postarać o jakąś bezpłatną szkołę, byle tylko wstępny egzamin wypadł pomyślnie. Co pani na to?
– Dziękuję pani, zrobię, co będę mogła.
– Niech się pani zgłosi za dwa–trzy tygodnie, zobaczymy, co się da zrobić.
Usłyszałam jeszcze kilka miłych słów na temat powieści, zachętę do dalszej twórczości i rozstałyśmy się, wyznaczywszy ponowne spotkanie.

Obraz „Siostry” W. Gersona, Po prawej S. Sempołowska, z: Życie i Działalność Stefanii Sempołowskiej, red. Natalia Gąsiorowska, PIW, Warszawa 1960, s. 104.

Przedstawiłam mamie sytuację.
– Gdybym tak wzięła korepetycje – powiedziałam nieśmiało – bo jeśli nie zdam, nic z tego nie wyjdzie.
– Tylko kto ci darmo da korepetycje – sarknęła mama.
– Tego, co zarabiam u rzeźnika, by wystarczyło…
– Tam mówisz, a co będziesz jadła i gdzie będziesz mieszkała, bo mieszkanie trzeba zlikwidować.
– A gdyby jeszcze trochę poczekać…
– Na co? Na twoją książkę? Czekaj tatka latka. Będziesz się bawiła mrzonkami, a tymczasem Mietek się zmarnuje. Co z nim będzie? Kryminalistą ma zostać?
– Jak mama go będzie rozpuszczała, to na pewno zostanie – wybuchłam. – Franciszek powiedział, że jak mama będzie mu dawała pieniądze i on będzie latał po zabawach i zadawał się z dziewczętami, a nie pilnował pracy, to terminu nie skończy, bo majster ma już dosyć jego wybryków.

Franciszek, mąż Dani, już kilkakrotnie zwracał się do mnie, bym ostrzegła mamę, tylko nie śmiałam jej tego powtórzyć, ale teraz pod wpływem wzburzenia wybuchłam. Twarz mamy poczerwieniała. Nie lubiłam jej takiej, rumieniec nie przydawał jej uroku. Miewała go w chwilach, gdy siostry wzdrygały się oddawać swoje zarobki.
– Tak powiedział – zaperzyła się – a czy ty wiesz, dlaczego on tak powiedział? Bo mu zazdrości. Żal mu, że jego chłopcy nie są tacy zdolni jak Mietek… No cóż, Franio niezły człowiek, ale jako ojciec… daleko mu do naszego. Nasz ojciec to pan, a Franio…
– Ale Dania też jest córką naszego tatusia – ujęłam się za siostrą.
– A jest, dobra z niej kobieta, choć ślamazarna, ale przecie jej dzieci nie mają takiego ojca, jakim był nasz.
– Za to jego dzieci mają swój dom i gdyby nawet umarł, nie zostaną bezdomne. Są razem, a te, co poszły z domu, są na swoim w pobliżu rodziny, a gdzie są moje siostry… co się stanie ze mną, a nawet z tobą, gdy zlikwidujesz mieszkanie?
– A żebyś wiedziała, że zlikwiduję. A co z tobą? Masz już 15 lat, czas samej o sobie myśleć… Ale korepetycje, to może jeszcze da się zrobić, tylko potem nie licz już na mnie. Mam Mietka na głowie… Widzisz, to prawda, że siostry były starsze od ciebie, gdy poszły z domu, ale i ja byłam młodsza, a teraz to mnie już niejedni pytali, czy ty moją wnuczką nie jesteś. Rozumiesz? Starych ludzi nikt nie chce do pracy, bo mają aż nadto młodych i silnych. O Mietku nie ma co mówić, wiem, że jest zdolny, ale mężczyźni w ogóle nie lubią dużo pracować… Ojciec też wolał się bawić – twarz się jej rozjaśniła, wypiękniała, rzekłbyś ubyło jej kilkanaście lat, oczy zdawały się widzieć tego, o którym mówiła. – Tak, ojciec lubił i umiał się bawić. Oczywiście nie z wiejskimi dziewuchami, jak Mietek. Ale podskubnąć, aż zapiszczała, to i dziewuchę lubił.
– I mama mu pozwalała?
– A co mi to szkodziło, przecież księdzem nie był.

Pomyślałam, że może byłoby lepiej, gdyby nim był, bo nie byłoby mnie na świecie i nie groziłaby mi bezdomność, ale nic już nie powiedziałam. Jeszcze tego dnia mama zawiadomiła gospodarzy, że wyjeżdżamy i opuszczamy mieszkanie. Żal im nas było, że dobrowolnie skazujemy się na tułaczkę. Ofiarowali się poczekać na komorne nawet kilka miesięcy.
– A tymczasem może się pani rozmyśli – wyjaśniała gospodyni – a może lepsza praca się trafi, bo Jasia jeszcze taka mała…
– Mniejsza o nią, dziewczyna zawsze da sobie radę, o chłopaka chodzi. Rośnie, to i pieniędzy potrzebuje.
– Przecież mu majster płaci.
– I co on tam płaci. A chłopak już kawaler… No, to moi państwo do końca miesiąca, bo muszę rzeczy spakować.
– Oby pani nie żałowała – rzekła gospodyni – z serca chciałabym pomóc.
– Bóg zapłać, Bóg zapłać, wszyscy tu byliście dla nas dobrzy, ale już nam chyba tak sądzono. Trafiła mi się niezła praca, bo i nie ciężka, i dobrze płatna, to trzeba korzystać. Druga taka nieprędko się znajdzie, bo bezrobocie, że strach.

[1]Dom Mody Bogusława Hersego – ekskluzywny sklep w przedwojennej Warszawie. Powstał w 1868 r. przy ulicy Senatorskiej, a w 1899 przeniesiony do nowo wybudowanego gmachu przy Marszałkowskiej 150. Budynek został kompletnie zniszczony w czasie II wojny światowej.

[2]Kercelak, plac Kercelego, Kiercelak – funkcjonujące od 1867 do 1944 r. największe targowisko przedwojennej Warszawy. Stworzyło własną gwarę. Nazwa pochodzi od nazwiska Józefa Kercelego, właściciela kilku placów w tym rejonie. Zajmowało teren o powierzchni około półtora hektara (dziś jest to al. Solidarności od ul. Wroniej do Młynarskiej).

[3]Gebethner i Wolff – warszawskie przedsiębiorstwo wydawnicze i księgarskie założone w 1857 r. przez Gustawa Adolfa Gebethnera i Augusta Roberta Wolffa przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie (Pałac Potockich). Istniało do 1950 r., kiedy to zostało zlikwidowane przez komunistów.

[4]Stefania Sempołowska (1869–1944) – nauczycielka i działaczka oświatowa, bojowniczka o prawa dziecka, dziennikarka i pisarka. Z powodu przedwczesnej śmierci ojca i długów rodzinnych jej matka wraz z czwórką dzieci przeprowadziła się do babki Emilii Lalewiczowej. Babka, osoba nader ekscentryczna, ale i otwarta, wpłynęła na Stefanię swymi rewolucyjno-patriotycznymi opowieściami o Wiośnie Ludów. W 1877 r. rodzina przeniosła się do Warszawy, gdzie córki trafiły do tajnej szkoły żeńskiej Jadwigi Teresy Papi.

W wieku 17 lat Stefania zdała egzamin na patent nauczycielki domowej i rozpoczęła samodzielną pracę. Jednocześnie kształciła się w tzw. Uniwersytecie Latającym. Była to nielegalna, bardzo postępowa szkoła wyższa dla kobiet, nazywana tak, gdyż ze względów bezpieczeństwa wykłady odbywały się w coraz to innych lokalach. W 1888 r. została członkiem Kobiecego Koła Oświaty Ludowej (KKOL) w Warszawie. Koło organizowało tajne szkółki dla dzieci, biblioteki wiejskie, kursy dla dorosłych, nielegalne obchody świąt narodowych i wydawało publikacje. Kształciło również nauczycielki, które potem kierowano na wieś, gdzie organizowały szkoły.

W latach 1899–1903 była trzykrotnie aresztowana za działalność patriotyczno-oświatową, a ostatecznie została wydalona z Warszawy. Po powrocie rozpoczęła działalność w Związku Nauczycieli Ludowych. Opiekowała się również więźniami politycznymi oraz strajkującymi robotnikami – ofiarami represji carskich. Po wybuchu I wojny światowej pomagała repatriantom i jeńcom wojennym. Po odzyskaniu niepodległości w 1918 r. skupiła się na sprawach przynależności Gdańska do Polski, a także plebiscytów na Warmii i Mazurach oraz na Górnym Śląsku. Prowadziła agitację na rzecz powrotu tych ziem w ich pierwotne granice.

Opowiadała się za ustrojem szkolnictwa opartym na zasadach powszechności, jedności i bezpłatności. Wystąpiła też z projektem „karty praw dziecka”, powołania do życia ustawodawstwa i państwowego aparatu, który chroniłby najmłodszych. W latach międzywojennych oddała się działalności literackiej.

Podczas II wojny światowej, mimo pogarszającego się stanu zdrowia organizowała pomoc dla więźniów i Żydów w warszawskim getcie. Ciężko chorą Sempołowską zaopiekowała się Aniela Steinsbergowa, jej była uczennica.

[5]Dewajtis – romans Marii Rodziewiczówny. Główny bohater Marek Czertwan gospodaruje w majątku, gdy pojawia się jego właścicielka Jadwiga Orwidówna. Marek zamierza odejść, ale młoda dama staje się jego sprzymierzeńcem w walce o uratowanie prastarego dębu Dewajtis, symbolu wiecznego trwania.