12. Goluś i Sosna

Podczas otwarcia nowego boiska przy naszej szkole było dużo różnych imprez, między innymi loteria fantowa. Na tej loterii matka wylosowała szklaną brązową miskę, która służyła nam potem do surówek, i dwa gołębie. Stary gołąb pewnego dnia uciekł, pozostał tylko młody. Nie umiał jeszcze latać ani jeść samodzielnie. Matka karmiła go bezpośrednio do dzioba. Nazwaliśmy go Goluś. Wyrósł na pięknego białego ptaka. Gdy był głodny, to otwierał szeroko dziób i machał skrzydłami. Gdy nauczyliśmy go w końcu latać, co nie było łatwe, bo tylko biegał za nami, to nawet gdy był w powietrzu z innymi gołębiami albo siedział na dachu, wystarczyło wyciągnąć rękę i zawołać: Goluś, a od razu przylatywał i siadał na ręce.

Pewnego dnia Goluś zniknął, nie było go już kilka dni, w domu zrobiło się smutno. Matka robi coś przy płocie od strony Pomstów i widzi, że jakiś gołąb chodzi u nich za oborą, nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyż mieli pełno gołębi, ale ten szedł wyraźnie w jej kierunku. Matka odezwała się do niego, usłyszawszy jej głos wyraźnie przyspieszył, ale poruszał się jakoś nieporadnie. W końcu znalazł się przy płocie. Tak, to był nasz Goluś. Matka nie mogła przełożyć ręki, by go wyciągnąć, zawołała mnie i razem udało nam się przedostać go na naszą stronę.

Okazało się, że miał związane skrzydła, dlatego uciekał pieszo. Nie był już taki wesoły, jeszcze długo po tym zdarzeniu nie chciał wychodzić z domu, bał się, w końcu odważył się i wyfrunął. Po kilku dniach znów zniknął i już więcej go nie zobaczyliśmy. Chociaż stara Pomstowa próbowała nam wmówić, że na pewno sowa porwała naszego gołębia, wiedzieliśmy kogo to robota. Byliśmy dzieciakami i nie mogliśmy nic zrobić, ale złość pozostała i co jakiś czas próbowaliśmy w jakiś sposób im się odegrać. Na przykład bombardując ziemniakami ich podwórko. Ziemniaki wyrzucało się po nabiciu na kij, niosło kilka razy dalej niż ręką, można było więc to robić z bezpiecznej odległości, do tego dziurawy ziemniak lecąc gwizdał. Każdy szybko wykonywał kilka rzutów i po takim obstrzale szybko, ale po cichu chowaliśmy się do domu, udając, że bawimy się w najlepsze. Po jakimś czasie przybiegała Pomstowa z hałasem, że jej kartofle na altanie się roztrzaskują. Matka niczego nie świadoma, widząc nas w domu, nagadała jej do słuchu i było po sprawie. Pomstowa wiedziała, kto to robi, my wiedzieliśmy o tym, że ona wie, ale nie mogła nic zrobić i to było najlepsze.

Przy naszej aszce, bo tak mówiło się potocznie na drogę, gdyż była wysypana żużlem, który w poznańskim nazywano aszka, na wprost domu rosła wielka rozłożysta sosna. Wokół tej sosny wszystko się kręciło, całe życie towarzysko-rozrywkowe dzieci i młodzieży z naszego końca wsi. Tu graliśmy w klasy, w dwa ognie, nikt wtedy nie grał w nogę, nawet młodzież grała w zbijanego. Ścigaliśmy się na rowerach albo przychodziło się zwyczajnie pogadać. Zawsze można było kogoś tu spotkać. W niedzielę po porannej mszy zbierała się tu młodzież porandkować, niekiedy przyjeżdżał ktoś na motorowerze lub motocyklu, i tak było do samego wieczora. Jeden z takich młodych sąsiadów, zaczynający karierę jako listonosz, grał w zespole na trąbce, wieczorami jego trąbka rozbrzmiewała po całej okolicy jak hejnał.

Dzieciaki, takie jak my, czekały na niedzielny wieczór z innego powodu. Wszyscy biegali, robili dużo hałasu, byli bardzo podekscytowani, niektórzy nie wytrzymywali napięcia i uciekali do domu, nawet zakładaliśmy się o to, kto pierwszy ucieknie. Robiliśmy wielki raban, ale to były tylko pozory, każdy był czujny i oczy miał szeroko otwarte, bo nigdy nie było wiadomo, z której strony się zacznie. Zabawa rozpoczynała się na dobre dopiero, gdy pokazał się księżyc, wtedy każdy cień wzbudzał strach. I wówczas z jakiegoś ciemnego miejsca, zawsze z innej strony, wyskakiwała postać w masce i w białym prześcieradle, czasami dwa albo trzy takie duchy, dzwoniące łańcuchami i z ogniem w oczach. Świecące dynie znałem już jako dziecko i to wcale nie był Halloween, i nie odbywało się to pod hasłem „cukierek albo psikus”, tylko „uciekniesz albo zginiesz ”.

Serce podchodziło do gardła, nikt na nikogo się nie oglądał, wszyscy z krzykiem rzucali się do ucieczki, słyszałem tylko świst jakiegoś powroza nad głową, czasem ktoś trafiony się rozryczał. Często uciekaliśmy do nas i zamykaliśmy się w sieni, ktoś wtedy chodził pod drzwiami i stukał do okien, nasz pies ujadał tak zajadle, że myśleliśmy, że urwie się z łańcucha. Po jakimś czasie nastawała cisza, my jednak jeszcze długo baliśmy się otworzyć drzwi, a była nas zawsze spora gromada. Chociaż śmialiśmy się z tego, dobrze wiedząc, że to ktoś z sąsiadów się przebiera, gdy musieli iść do domu, widziałem strach w oczach kolegów. Najlepsze było jednak na drugi dzień. Jeden przez drugiego opowiadaliśmy swoje przeżycia, śmiejąc się z tych, co nie wytrzymali do końca i uciekli. Jednym ze zbiegów był zawsze Piotrek Pomsta, wystarczyło krzyknąć „duchy!” i już go nikt nie zatrzymał. Albo Piotrek Filipiak. Czasem ktoś zakładał pod sweter białą koszulę, gdy się ściemniło, ściągał sweter w krzakach i wyskakiwał na biało, wszyscy odruchowo rzucaliśmy się do ucieczki, w końcu nie wytrzymywał i wybuchał śmiechem, wtedy docierało do nas, że to podpucha. Wszyscy wracali, Piotrka już nie było, tylko słyszeliśmy, jak przeskakuje przez płoty, waląc prosto do domu.

Dzisiaj nie ma już grającego na trąbce listonosza, potrącił go samochód, gdy rozwoził pocztę na swoim służbowym, siwym Komarku, jeden z tych duchów, Sylwester, też zginał w wypadku motocyklowym, a naszą piękną sosnę ściął nowy właściciel działki, chociaż sosna karłowa jest pod ochroną i nie rosła na jego działce, tylko w rowie przy drodze.