4. Szkoła na Pelcowiźnie

Starsze siostry Zosia i Czesia już się usamodzielniły na tyle, że zarabiały na siebie, o Kazi nie było wiadomości, ale ciągle się łudziliśmy, że jeszcze wróci. Oprócz polsko-francuskiego samouczka zostawiła mi trochę zabawek, a dla całej trójki teczki i zeszyty. Nie przyjechała…

Nareszcie się doczekałam. Od września już w trójkę poszliśmy do szkoły[1]. Byłam drobniutka, niedożywiona. W domu bieda. Ani co jeść, ani w co się ubrać. Podobnie jak większość dzieci, i nasza trójka chodziła w trepkach na drewnianej podeszwie i w łatanych okryciach, a latem na bosaka.

W owym czasie na Pelcowiźnie były trzy szkoły, jedna czteroklasowa, druga od klasy piątej do siódmej zwana „Kulturą”. Każda na innej ulicy, ale obie w pobliżu Wisły. W każdej szkole było po kilka klas równoległych. W obu tych szkołach był jeden kierownik, bardzo lubiany i szanowany pan Klimek, imienia nie pamiętam, ponieważ do „Kultury” nie chodziłam. Poza tymi dwiema szkołami była jeszcze trzecia, do której uczęszczały wyłącznie dzieci kolejarzy.

Oprócz kierownika do obu szkół nauczyciele dojeżdżali z Warszawy wąskotorową kolejką kursującą do Jabłonny. Z tej kolejki korzystali też uczniowie, dojeżdżający z Henrykowa, leżącego między Warszawą a Pelcowizną.

Szkoły były przepełnione młodzieżą opóźnioną w nauce ze względu na specyficzne przejścia naszej ojczyzny. Mój brat i siostra dzięki opiece wuja stracili rok nauki, a wliczywszy okres wojenny, oboje byli znacznie przerośnięci. Zresztą nie oni jedni. Nawet w mojej pierwszej klasie kilkoro uczniów było starszych ode mnie o cztery i pięć lat. Potem przesegregowano nas według wieku i dla starszych utworzono specjalne klasy w szkole kolejowej i innych.  Ponieważ moja matka nie należała do żadnego związku i pracowała gdzie popadło, jej dzieci nie dało się nigdzie upchnąć i nasza trójka została w dotychczasowej szkole. Dzięki tym roszadom w drugiej klasie nieco się rozluźniło.

Mimo zapału do nauki w pierwszej klasie nie wszystko mi się podobało, z naszą wychowawczynią włącznie. Po pierwsze, miała swoich faworytów wśród starszaków i nam, sięgającym im po łokcie, stawiała ich za przykład. Nie mogłam znieść takiej niesprawiedliwości. Po drugie, ponieważ była wysoka, zamiast na krześle, siadała na stole i podczas lekcji jadła śniadanie…

Na szczęście w drugiej klasie naszą wychowawczynią została osoba, której obraz dotąd w sercu noszę. Mimo że wyglądała znacznie młodziej od swojej poprzedniczki, to właśnie ona zapoczątkowała poczet nauczycieli i profesorów, z postępowania których brałam przykład. Ludzi szlachetnych i wielkich w swej skromności. Pani Zofia Dąbrowska nosiła przez cały rok tę samą, mocno pocerowaną sukienkę. Zawsze dzieliła się z dziećmi swoim skromnym śniadaniem. Częstowała i mnie, ale gdy podziękowałam, zapewniając, że nie jestem głodna, zrozumiała i zamiast chleba ofiarowała mi swą serdeczność i miłość.

W domu matkowała nam Wandzia. W tym czasie mama pracowała na budowie i wcześnie wychodziła do pracy trwającej 10–12 godzin. Obowiązkiem siostry było przygotować nam śniadanie, sprzątnąć mieszkanie i już oboje z bratem mieli za zadanie opiekować się moją osobą.

Po pracy mama wracała zupełnie wyczerpana. Na jej przyjście czekał już garnek kartoflanki, który warzyłyśmy wspólnie z siostrą, ciepła woda do mycia nóg i szorstki ręcznik. Podczas gdy mama się rozbierała z roboczej sukienki i moczyła nogi, siostra szorstkim ręcznikiem nacierała jej spocone plecy i ramiona, a ja myłam i wycierałam nogi. Następnie siostra nakładała do miseczek zupę i jeśli był chleb, mama rozdzielała kromki, jeśli nie było, nikt nie robił tragedii.

Do czterech lat bardzo chorowałam, a i potem byłam chudziutka i nawet na wsi się nie poprawiłam, więc mama zawsze była o mnie niespokojna. W klasie byłam jedną z najdrobniejszych, choć witalności można mi było pozazdrościć. Jako takiej nasza nowa nauczycielka pani Zofia Dąbrowska wyznaczyła mi miejsce w trzeciej ławce, z czego byłam bardzo zadowolona, ponieważ mogłam dobrze widzieć, co pisze na tablicy, i słyszeć, co do nas mówi.

Pewnego dnia kierownictwo szkoły poleciło uczniom wpłacić pewną kwotę na zakup kotła, miseczek i kubeczków, z Ameryki bowiem przysłano dla polskich dzieci trochę żywności, by mogły otrzymywać gorące obiady. Było to coś wspaniałego. Prowiant szkoła dostawała dla najbiedniejszych. Przypominam sobie, że w ustalaniu, kto z nas jest najbiedniejszy, nasza pani miała poważne kłopoty. Zwróciła się do nas z zapytaniem:
– Kto z was jest najbiedniejszy, niech podniesie rękę.
Klasa umilkła. Ani jedna ręka się nie podniosła. Warszawskie dzieci miały swoją dumę. Nauczycielka pomyślała chwilę i zapytała:
– Które z was nie ma ojca?
Poskutkowało. Więcej niż połowa klasy podniosła rękę. Ich ojcowie bądź zginęli na froncie I wojny światowej, bądź oddali życie w wojnie bolszewickiej zakończonej Cudem nad Wisłą.
– Czyj brat lub siostra chodzi do naszej szkoły? – pyta znów nauczycielka.
Zgłosiłam się i odpowiedziałam:
– Od nas chodzi troje: mój brat, siostra i ja.
– Kim był twój ojciec?
– Nie wiem – odrzekłam – nie miałam ojca.
– Jak to nie miałaś? – zdziwiła się wychowawczyni. – Przecież w dzienniku pisze, że ojcu było na imię Andrzej.
– Nie, proszę pani, nie miałam ojca, ale mojemu tatusiowi też było Andrzej.
– A kim był twój tatuś?
– Mój tatuś był dziedzicem, potem administratorem, potem rządcą, potem chorym, a potem umarłym, za którego trzeba się modlić.
– Kiedy tatuś umarł?
– Nie wiem. Moja siostra i brat wiedzą.
– A gdzie pracuje twoja mama?
– Moja mamusia pracuje z murarzami na budowie.
– Dobrze. Wszyscy troje będziecie chodzić na obiady. Jesteście biedni i nie ma się czego wstydzić.

Dowód rodzinny trójki dzieci Klementyny Godlewskiej: Agrypiny (Wandy), Mieczysława i Janiny (autorki) z pieczęcią Szkoły Miejskiej nr 59 na Pelcowiźnie

Szkoła na Pelcowiźnie, u góry klasa Tadeusza Kowalczyka (górny rząd, trzeci od prawej), 1924 r.; u dołu  klasa Heleny Łysakowskiej (górny rząd, pierwsza od lewej, stojąca profilem) – przyszłej żony Kowalczyka i siostry matki H. Podczaskiego,1925 r. Zdjęcia za zbiorów Henryka Podczaskiego

Obiady były bardzo urozmaicone: grochówka, ryż na mleku, jakieś zupy z kluseczkami i pływającymi skwarkami, a we wtorki i piątki kakao i bułka taka duża, jak trzy kajzerki. Muszę dodać, że oprócz bułek można było dostać dokładkę, tylko pod warunkiem że zostanie do czysta zjedzona. Prócz obiadów dzieci zostały przebadane przez lekarzy, a sporo z nich, z naszej trójki ja, musiało każdego dnia chodzić do kancelarii i wypić łyżkę tranu i zakąsić kawałkiem mocno posolonego chleba. Serdecznie nie lubiłam tranu, ale nigdy tego nie okazywałam. Skoro pani mówi, że trzeba pić tran, no to trzeba. Co słabszym pani Zofia wydawała konserwowe mleko w blaszanej puszce, polecając je pić po trzy łyżki dziennie.

Pewnego dnia nasza Wandzia zarządziła:
– Słuchajcie, we wtorki i piątki pijemy kakao, a bułki przynosimy do domu i zjemy je razem z mamą.
– Dobra myśl – przyznał Mietek. – Kakao jest smaczne i można pić, ile się chce. Czy tylko Tumcio wytrzyma?
– Pewno, że wytrzyma. Ja nigdy nie jestem głodna – zapewniłam.

Ponieważ tego dnia było kakao, wypiłam swoją porcję, a bułkę przyniosłam do domu. Tylko ja, bo Mietek swoją zjadł całą, a Wanda więcej niż połowę… Byłam oburzona. Jak można nie dotrzymać słowa?! Zawstydzona Wanda zaproponowała, żebyśmy resztę jej bułki zjedli, a moją zostawili mamie.
– Dobrze – zgodziłam się – ale Mietek już jej nie dostanie.
Mogłam sobie mówić, bo brat porwał niedojedzoną bułkę, odłamał większą część i wepchnął sobie do ust. Musiałam jeszcze pilnować, by i mojej bułki nie zjedli.

Na nic to się nie zdało. Wieczorem mama rozłamała przyniesioną bułkę na części i tamci dwoje ze smakiem zjedli podane im kawałki. Tego samego dnia rozeszła się też moja puszka mleka rozdzielona po kilka łyżeczek dla każdego. Byłam rozgoryczona. Zrozumiałam, że ludzie dążą różnymi drogami do zaspokajania osobistych instynktów, a ja buntowałam się przeciw temu całym sercem.

Brata zawsze się bałam, nie ufałam mu i z lękiem oczekiwałam następnego jakiegoś niepoczytalnego wybryku. Dostrzegałam i jego dobre cechy: odwagę, hart ducha, imponującą mi szlachecką dumę. Odgadywałam przyczyny jego postępowania i często mu współczułam. Wierzyłam, że w innych warunkach byłby na pewno lepszy. Mietek mimo swoich wad miał dobre serce, ale nasze natury ze sobą zupełnie nie współgrały. Przewodnią cechą mego charakteru była nadwrażliwość i uparte dążenie do celu, którym zawsze było dla mnie zdobycie wykształcenia. Uczyłam się dla samej nauki, jej piękna, tajemniczości, która mnie porywała. Ale choć byłam marzycielką, rozumiałam też praktyczne jej znaczenie.

Gdy nadeszły chłodne, dżdżyste dni lub spadł duży śnieg, w drodze do szkoły siostra brała mnie na barana. Chciała szybciej dojść do szkoły, a ja nie nadążałam za nią i gubiłam trepki w śniegu. Siedząc na jej plecach, trzymałam w rękach nasze teczki. O te teczki raz wynikł spór. Ja twierdziłam, że niosę teczki, więc jej pomagam, siostra dowodziła, że dźwiga mnie i teczki. W rezultacie poważnie się skłóciłyśmy i wolałam iść sama.

Gdy odprowadzał mnie brat, mieliśmy inne zajęcia – chrzciliśmy żydowskie dzieci[2]. Broń Boże, nie przez złośliwość. Po prostu z troski o ich zbawienie. Przy ulicach, którymi szliśmy do szkoły, mieszkało sporo biednego żydostwa bogatego tylko w dzieci. Brzegami ulic przebiegały rowy, wiosną i jesienią pełne wody. Mieliśmy więc wszystko, co było niezbędne do naszej misji.

Brat zwabiał żydowskiego dzieciaka, przygotowywał go, ja tymczasem przynosiłam w obu garstkach wodę z rowu i skrapiając nią głowę dzieciaka, wymawialiśmy sakramentalne słowa:
– Ja ciebie chrzczę (Janie, Wojtku czy Marysiu) w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego.
Potem puszczaliśmy wrzeszczącego dzieciaka spokojni o zbawienie jego duszy.

Nie wiem, czy brat się bawił, czy myślał poważnie, ale jeśli chodzi o mnie, to miałam jak najlepsze zamiary i byłam przekonana o skuteczności chrztu.

Raz porządnie się przestraszyłam. Znajdowaliśmy się na zabrukowanej ulicy w pobliżu szkoły. Nagle na ulicę wybiegł cztero-, może pięcioletni żydowski chłopaczek. Zanim się spostrzegł, stał już nad brzegiem rowu mocno trzymany przez mego brata, a ja na rozkaz chrzciciela polewałam go „święconą” wodą z kałuży. Żydek pod wpływem zimnej wody podniósł wrzask. Słysząc krzyki „chrzczonego” dziecka, wybiegła jego matka i rzuciła się za nami w pogoń. Brat kazał mi szybko uciekać do klasy, a sam, wziąwszy nogi za pas, pobiegł w przeciwnym kierunku tak szybko, że Żydówka straciła go z oczu.

Wówczas pobiegła za mną, ale i mnie zgubiła, gdy niezgrabnie gramoliła się po schodach szkoły (budynek był piętrowy). Schroniłam się w klasie, ale Żydówka była uparta i szukała winowajczyni w najmłodszych klasach. W pewnej chwili weszła i do naszej. Nauczycielka poleciła jej rozpoznać tę niegrzeczną dziewczynkę, która skrzywdziła jej dziecko, a zostanie ona odpowiednio ukarana. Kobieta przeszła między rzędami ławek, bacznie przyglądając się koleżankom, na mnie ledwie rzuciła okiem. Byłam najmłodsza i najmniejsza w klasie i taka grzeczniutka, niewinniutka… Nawet gdyby wskazała na mnie, nie jestem pewna, czy by jej uwierzono.

Podczas wizytacji położyłam ołówek na ławce, by ukryć drżenie ręki. Udałam, że czytam znajdujący się na tablicy tekst. Dziwię się tylko, że nie dosłyszano gwałtownego łomotania mojego serca. Żydówka, nie znalazłszy winowajców, odeszła z małym chrześcijaninem do domu, a ja zbuntowałam się przeciw bratu i jego zbożnej pracy.

Ale i moja buńczuczna natura zaczynała się uwydatniać. Pewnego dnia popadłam w konflikt z jedną z nauczycielek. Było to podczas obiadu i nauczycielka ta zastępowała naszą wychowawczynię. Akurat jedna z koleżanek opowiadała jakąś zabawną historyjkę i wszystkie zaczęłyśmy się śmiać. Nie wiem, dlaczego rozdrażniona nauczycielka zwróciła się do mnie:
– Jak się nazywasz?
– Janina Godlewska – wybełkotałam zaskoczona i zadziwiona. Czego ona ode mnie chce?
– Ja cię zapiszę – zawołała, wyjmując notatnik. Znaczyło to, że poskarży się naszej pani i będzie ją trzeba przeprosić. Gdybym czuła się winna, załatwiłabym sprawę natychmiast. Ja jednak nie czułam się winna, więc dumnie odpowiedziałam:
– Dobrze – a w duchu przyrzekłam sobie, że gdyby nie tylko moja wychowawczyni, ale nawet mama kazała mi ją przeprosić, nie uczynię tego. Albo byłyśmy winne wszystkie, albo żadna.

Nazajutrz nasza pani pyta:
– Kto z was był wczoraj podczas obiadu niegrzeczny?
Cisza.
– A kogo pani zapisała? – pyta dalej. Wstałam. – Dlaczego cię pani zapisała?
– Nie wiem.
– Przecież musiał być jakiś powód?
Wówczas koleżanka, która nas rozśmieszyła swoją historyjką, wstała i opowiedziała przebieg zdarzenia. Wychowawczyni nic nie powiedziała. Myślałam, że sprawa skończona, ale gdy podczas przerwy w najlepsze bawiłam się z koleżankami, odwołano mnie do pani. Na ganku stała nasza wychowawczyni i owa nauczycielka.
– Opowiedz, jak to było, że pani cię zapisała – badała wychowawczyni.
– Wszystkie się śmiałyśmy z kawału koleżanki. Jedna nie może za wszystkie odpowiadać – wyjaśniłam spokojnie.

Widziałam rozgniewaną twarz oskarżycielki, ale nasza pani najwyraźniej była dobrym psychologiem, toteż kazała nam wrócić do zabawy. To poczucie sprawiedliwości towarzyszy mi przez całe życie.

Z nadejściem wiosny dożywianie się skończyło, natomiast od pobliskich gospodarzy za odrobek można było dostać ziemniaki i inne jarzyny, a nieco później od Żydów i nie tylko – za grzyby. Wówczas zaczęły się pielgrzymki do oddalonego o kilkanaście kilometrów jabłońskiego lasu. Od nas chodziły mama i Wandzia. Wieczorem wracały z pełnymi koszami, przebierały grzyby, jakie dla kogo i za ile, roznosiły je do handlarek i odbierały pieniądze.

Żydom sprzedawano przeważnie kurki, ponieważ one nie były trefne, pozostałym kupcom co lepsze, a więc borowiki, rydze, koźlary. Dla nas pozostawały gorsze gatunki – serowiadki, olszówki (jedliśmy ich bardzo dużo – gotowane, smażone, marynowane, choć dziś uznaje się je za trujące), opieńki, trufle i nadzwyczaj smaczne podróżanki. Z tego, co zostało, sporządzało się obiadokolacje. Wandzia obierała, płukała, kroiła i obgotowywała grzyby, ja obierałam ziemniaki. Mama wykańczała resztę i palce lizać. Jaka wspaniała odmiana po komosie, której kosz przynosiła mama, gdy pracowała u ogrodnika, a którą przyrządzałyśmy na podobieństwo szpinaku.

Oprócz potrzeb brzucha były jeszcze potrzeby religijne[3]. Wanda i Mietek mieli iść do pierwszej spowiedzi, tylko w czym? Mietek miał własne ubranie, jakie chłopcom fabrykowano z papieru. Ubranka były ciemne, ładne i tanie.

Kłopot był z Wandzią. Trzeba jej było pożyczyć jakiś porządniejszy strój na tę uroczystość. Tak się złożyło, że córka dalszej sąsiadki już była u pierwszej spowiedzi i miała białą sukienkę i czarne trzewiczki. Zwykle w podobnych przypadkach posyłano mnie. Tak było i tym razem. Oczywiście przyniosłam strój, choć mi było trochę smutno, że guziki były czarne, a nie białe. Miała więc Wandzia białą sukienkę, czarne trzewiczki, a zamiast wianeczka piękne, długie warkocze jasnej blondynki. Ja nieprędko dostąpiłam podobnego zaszczytu i już nie z naszego domu.

[1] Akty prawne z lat 1919–1931 nie zagwarantowały szkolnictwa jednolitego w całym kraju.  Postulowane zasady, takie jak powszechność i dostępność oświaty czy obowiązek szkolny, były fikcją. Po uzyskaniu niepodległości w 1918 r. pierwszym oficjalnym aktem ustawodawczym, który miał na celu ujednolicenie systemu oświaty, był dekret z 1919 r., jakkolwiek nie wprowadził on obowiązku szkolnego.

Generalna reforma szkolnictwa została przeprowadzona dopiero w 1932 r. (tzw. reforma jędrzejewiczowska od nazwiska Janusza Jędrzejewicza, ówczesnego Ministra Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego). Stanowiła ona jedyną komplementarną ustawę w całym stuleciu. Wprowadzono jednolity system oświaty obejmujący następujące szczeble:

1) przedszkole – dla dzieci od 3. roku życia;

2) 7-letnia szkoła powszechna i obowiązkowa – istniała zasada obowiązkowego dokształcania do 18. roku życia w szkołach bądź na innych kursach dokształcających;

3) 4-letnie gimnazjum – kończyło się małą maturą; istniały gimnazja ogólnokształcące i zawodowe (ustawa wspomina również o zawodowych szkołach dokształcających);

4) 2-letnie liceum ogólnokształcące lub profilowane 3-letnie liceum zawodowe;

5) szkoły wyższe – uniwersytety, akademie i politechniki.

Szkoła nr 59 im. Żwirki i Wigury na Pelcowiźnie (ul. Modlińska naprzeciwko kościoła św. Jadwigi), 1938 r. Zdjęcie ze zbiorów Reginy Głuchowskiej (w ciemnym ubraniu po lewej stronie od klęczącej dziewczynki) bezpośrednio nad nią siostra Stanisława (górny rząd, dziewczynka z warkoczykami po prawej)

[1] W roku 1918, kiedy to masowo powracały do kraju rodziny kolejarzy, które były ewakuowane w latach 1914–1915 do Rosji, szkoły nie mogły pomieścić tak dużego napływu dzieci. Toteż w okresie przejściowym na Bródnie prowadzono naukę nie tylko w powstałej w 1916 r. na terenie zburzonej fabryki Fronta drewnianej Szkole Powszechnej nr 65, lecz także w Domu Ludowym przy ul. Syrokomli, w budynku kolejowym przy ul. Toruńskiej, w domu Adamkiewicza przy ul. Budowlanej i w wielu innych domach prywatnych.

W 1925 r. wybudowano na ulicy Białołęckiej 36 (obecnie Piotra Wysockiego) nowoczesny budynek szkolny, w którym zlokalizowano dwie szkoły: Szkołę Powszechną nr 128 oraz Szkołę nr 150.

W późniejszych latach na Nowym Bródnie powstały jeszcze szkoły:

1) Niższa Techniczna Szkoła Kolejowa przy ul. Toruńskiej;

2) Szkoła Specjalna przy ul. Budowlanej w domu Adamkiewicza nr 137;

3) Liceum Ogólnokształcące im. ppłk. Leopolda Lisa-Kuli przy ul. Odrowąża.

Tadeusz Winch, „Bródnowskie szkoły i Bródnowscy harcerze”

Szkołę cechowało społeczne i tolerancyjne nastawienie do społeczeństwa (…). Do szkoły uczęszczali również Żydzi, którzy z sekcji religii wychodzili. Była pewna ilość dzieci zwolniona z opłat za naukę (opłata roczna 10 zł). Dzieci rodziców zamożniejszych przynosiły śniadania dla dzieci biedniejszych, a wychowawczynie w czasie dużej przerwy rozdawały te śniadania, była również szklanka mleka z bułką – tym zajmował się komitet rodzicielski.

Bródno i okolice w pamiętnikach mieszkańców, t. I, op. cit., s. 74.

Cmentarz Żydowski

Cmentarz założono w 1740 r. W latach 1760–1780 był on nieczynny na skutek protestów i presji ludności katolickiej na władze miejskie. Dopiero w 1780 r. Szmul Jakubowicz Zbytkower uzyskał od króla Stanisława Augusta przywilej, na mocy którego został zwierzchnikiem cmentarza. W roku 1941 Niemcy zlikwidowali cmentarz, a z płyt nagrobnych budowali bunkry i barykady. W roku 1949 teren zlikwidowanego cmentarza został zalesiony. W latach 50. XX w. resztę nagrobków ściągnięto traktorami w jedno miejsce jako materiał budowlany. W latach 80. zaniedbanym zabytkiem zajęła się Fundacja Rodziny Nissenbaumów. Cmentarz ogrodzono żelaznym parkanem i postawiono ozdobną bramę.

Cmentarz żydowski na Bródnie, nagrobki zniszczone w 1958 r.

Synagoga przy Modlińskiej 35 w czasie powodzi. Tylko kilkadziesiąt metrów dzieliło ją od kościoła św. Jadwigi

[2] Relacje ze społecznością żydowską:

Muszę przyznać, że bardzo zgodna panowała atmosfera między Polakami i Żydami. Nigdy nie było żadnych nieporozumień. Pamiętam wizytację naszej parafii przez Jego Ekscelencję księdza kardynała Kakowskiego, którego witała razem z nami starszyzna żydowska. Wówczas proboszczem naszym był ksiądz Kossakowski, który był bardzo lubiany przez parafian. (…)

[Na naszej ul. Pomorskiej] mieszkał również fryzjer, Żyd Gidale z żoną Jantą. Rodzice ich zajmowali się czyszczeniem fla­ków zwierzęcych. Mieszkała również Żydówka Gałda, z którą ożenił się Polak, któ­ry ją ocalił przed Niemcami. W domu Tyszków mieszkało kilka rodzin żydowskich. W piątki po południu zbierali się mężczyźni na modlitwę. Zaczynał się szabat. Nato­miast kobiety rano przychodziły z drobiem do szlachtera, który zabijał drób, i szy­kowały potrawy, piekły chałki na szabat. W sobotę nie handlowali. Szli do synagogi mieszczącej się przy ul. Modlińskiej.

Cecylia Siwińska z d. Sokołowska, „Moja dzielnica Pelcowizna”, w: Bródno i okolice w pamiętnikach mieszkańców, t. II, op. cit., s. 139–144.

[3] Kościół Matki Boskiej Różańcowej

W roku 1909 księżna Maria Radziwiłłowa ufundowała kościół drewniany przy ul. Białołęckiej 38, który w roku 1913 został kościołem parafialnym (również dla Pelcowizny, zanim w 1921 r. postawiono kościół św. Jadwigi) pod wezwaniem Matki Boskiej Różańcowej. Był on konsekrowany przez ks. kardynała Aleksandra Kakowskiego. Za kościołem jeszcze przed wojną postawiono fundamenty pod przyszły kościół murowany. W czasie działań wojennych w 1939 r. drewniany kościół został częściowo zniszczony, a w roku 1944 doszczętnie spalony. W roku 1957 poświęcenia kamienia węgielnego pod budowę nowego kościoła murowanego dokonał ks. kardynał Stefan Wyszyński.

Procesja przed kościołem Matki Bożej Różańcowej, 1936 r.