5. Strajki na Bródnie

Mama stawała się jakaś bardziej koścista, twarz jej nabrała ziemistego koloru, a uśmiech był coraz rzadszy i nie tak beztroski jak dawniej. Któregoś dnia mama nie poszła do pracy, za to do nas przyszło kilka nieznanych kobiet. Posiadały, gdzie która mogła, powyjmowały igły, nici i naparstki, któraś wyciągnęła z kieszeni czerwoną wstążkę, mama wyjęła z kufra swój żałobny welon. Z czarnej krepy (żałobny welon matki został pocięty na szarfy) i czerwonej wstążki poszyto czarno-czerwone kokardki. Podczas gdy one szyły, nam polecono wyglądać na ulicę, czy nie pojawi się policjant. Nikt się nie pojawił. Kobiety zabrały kokardki i poszły, a razem z nimi i nasza mama.

Potem był u nas policjant z naszą gospodynią, która mu pokazała mieszkanie i tłumaczyła długo, jak nam jest ciężko, bo tylko mama pracuje, a mimo to posyła dzieci do szkoły. Gdy wieczorem wróciła mama, powiedziała, że została zwolniona z pracy na budowie, a niektórych robotników aresztowano, bo strajkowali. Podczas manifestacji robotników policja zastrzeliła majstra i te kokardki, które szyły u nas kobiety, robotnicy poprzypinali sobie podczas jego pogrzebu. A mama była delegatką i drugą osobą po zabitym majstrze. I gdyby nie my, to i ją by aresztowali, a że byliśmy jeszcze mali, to ją tylko zwolnili z pracy[1].

Niedobrze. Była jeszcze zima, w piwniczce kartofle się kończyły, węgla nie było. Na szczęście mamie wrócił humor.
– No to i cóż – powiedziała niefrasobliwie. – Kogo Pan Bóg stworzy, tego nie umorzy. A teraz musimy trochę nasze graty poprzestawiać, żeby się jeszcze jedno łóżko zmieściło, bo będzie u nas przez parę dni jedna pani mieszkała. Ją także zwolniono z pracy, a ona nie tylko węgla, ale i piecyka nie ma, żeby mieszkanie ogrzać.

Miejsce się znalazło i pani Czarnecka, bo tak się owa pani nazywała, wstawiła swoją kozetkę, przyniosła trochę szmatek do okrycia się i już mieszkała. Wraz z jej przybyciem w naszym domu poweselało. Pani Czarnecka umiała opowiadać interesujące bajki, była wesoła i ta jej wesołość udzielała się naszej rodzinie. Już pierwszego wieczoru po wspólnie zjedzonej kartoflance zgasiliśmy lampę, by na próżno nie wypalać nafty i, leżąc na łóżkach, słuchaliśmy opowiadania naszego gościa. Przez okna zaglądał księżyc, mrugały gwiazdy, a my przytuleni do siebie słuchaliśmy o czarownicach i czarownikach, o strzygach i zaklętych rycerzach czy królewnach. Nigdy nic podobnego nie słyszeliśmy od naszej mamy. Ja, która dotychczas nie bałam się żadnych duchów i ciemności, teraz przytulona do mamy zerkałam w okno, czy się w nim nie ukaże szczerbata gęba czarownicy, diabła z końską nogą i kosmatym ogonem albo śmierć z kosą.

Na drugi dzień rano pod naszymi drzwiami leżała wielka bryła węgla. To matka naszego gospodarza, kolejarza, idąc dla siebie po węgiel, pomyślała o dzieciach lokatorki, działaczki robotniczej. Operacja z węglem nieraz się powtórzyła, co jeszcze dzisiaj budzi moje rozrzewnienie. Z nadejściem wiosny pani Czarnecka się wyprowadziła, ale ja nie zapomniałam o strachach i długo bałam się ciemności.

Od wiosny mama podjęła pracę u ogrodnika. Od wakacji przez jakiś czas pracowała z nią także Wandzia. Mietek kupił sobie króliki i był zajęty ich wyżywieniem, robieniem klatek, brukowaniem komórki. Resztę wolnego czasu spędzał przy gołębniku, w którym gospodarz i jeden z lokatorów, także kolejarz, trzymali dla rozrywki gołębie. Ja zostałam gospodynią domu. Moim obowiązkiem było teraz ugotować kartoflankę i zanieść ją w południe dla mamy i siostry. Do ogrodnika, u którego pracowały, było około trzech kilometrów. Prowadziła tam biegnąca obok toru kolejowego ścieżka. Kolację już gotowała siostra, rzadziej mama.

Mieliśmy też kurkę, którą jako kurczątko dostałam od mojej przyrodniej siostry Dani, oraz kózkę, którą mama obiecywała sobie wychować i doczekać się od niej mleka. Tymczasem kózka biegała swobodnie i była ulubienicą dzieci z naszego podwórka. Mimo że na naszym podwórku była nas spora gromadka, odwiedzały nas dzieci z sąsiednich podwórek. Graliśmy w klasy, konika, palanta, recytowaliśmy wiersze, a w letnie niedzielne popołudnia tańczyliśmy przy dźwiękach orkiestry z sali tańca, znajdującej się na trzeciej od nas ulicy[2]. Tańczyła zwłaszcza nasza Wandzia i ja.

Zosia i Czesia rzadko nas odwiedzały i niewiele pomagały mamie. Mało zarabiały, poza tym chciały się ubrać, marzyły o zamążpójściu, a sytuacja w kraju z roku na rok się pogarszała, wybuchały strajki, bezrobocie i kto chciał uniknąć głodowej śmierci czy nie zostać wyeksmitowanym na ulicę, pracował półdarmo. Czesi niezbyt dobrze się powodziło, bo z czasem niemal zupełnie przestała nas odwiedzać.


Kozy na Bródnie, ze zbiorów Elżbiety Lewandowskiej

Tej jesieni jeszcze wszyscy wróciliśmy do szkoły, ale Wanda już tak wydoroślała, że zamierzała od następnego roku poszukać sobie stałej pracy. Za to Mietek zaczął mnie ćwiczyć w boksie, ciągał mnie ze sobą po trawę dla królików, kazał mi wystawać przy gołębniku i uczyć się rozróżniać gatunki gołębi. Pokazywał mi garłacze, krymki, wyszwance i perłowe, a ja widziałam tylko zwykłe gołębie. To go przyprawiało o wściekłość.

Leżeliśmy obok siebie na podłodze i godzinami patrzyliśmy na jego króliki. Leżenie na twardej ceglanej posadzce i wdychanie króliczego fetoru budziło we mnie sprzeciw, ale nie chciałam sprawiać mu przykrości. Nie mogę powiedzieć, że mnie nie lubił. Przed swymi kolegami wychwalał mnie pod niebiosa i przechwalał się, jak to wszędzie razem chodzimy.
– Niechby tylko kto spróbował zrobić mojej siostrzyczce krzywdę, miałby ze mną do czynienia – zapewniał.

Wyglądało to dosyć zabawnie, bo brat był niski, a jego koledzy przeważnie od niego wyżsi. Ćwiczył mnie jak pieska, a każdy opór z mojej strony kończył się biciem. Raz przyniósł grubą, skręconą sprężynę i zaczął mnie nią okładać, aż zawadziłam nogą i upadłam. Zaszyłam się w kącie, zamknęłam oczy. Usiadł na stołku i obserwował mnie. Sądząc, że już mu minął szał, spróbowałam się podnieść… Znów spadły na mnie cięgi. Wówczas podniosłam taki wrzask, że zwabił naszą gospodynię. Mietek uciekł i przyszedł dopiero po powrocie mamy. Gospodyni opowiedziała o znęcaniu się nade mną brata, ale mama swoim zwyczajem zignorowała to:
– Cóż, chłopak musi się jakoś wyżyć.
Po wyjściu gospodyni nie bratu, tylko mnie dostała się bura za wrzaski.

Tak więc wszystko zostało po staremu, ale we mnie zrodziła się nienawiść do brata i chęć zemsty. Pewnego razu poszliśmy na łąki po koniczynę dla królików. Usiedliśmy na trawie, by trochę odpocząć, brat zasnął, a ja zaczęłam się zastanawiać, czy by motyczką, którą ze sobą mieliśmy, nie odciąć mu głowy. Miałam tylko wątpliwości, czy motyczka nie jest za słaba. Odkrywszy w sobie takie możliwości, zdrętwiałam.
– Mam zadatki na bratobójczynię – myślałam gorączkowo. – A więc jestem zdolna do popełnienia morderstwa… Jest granica, której przekroczenie zmienia jagnię w tygrysa.

Uświadomiwszy to sobie, zaczęłam unikać przebywania z bratem w ustronnych miejscach. Jednocześnie panicznie się go bałam. Nawet jego głos wywoływał drżenie ciała, co skrzętnie starałam się ukrywać.

Jesienią skończyła się praca u ogrodnika i mama znów była bezrobotna. Wprawdzie mieliśmy w piwniczce ziemniaki i opał, a także beczkę kapusty, ale nie było już kózki, która musiała umrzeć, żeby podtrzymać nasze życie. Każdej soboty mój brat długo tulił i całował przeznaczonego na śmierć królika, by nagle chwycić go za tylne nogi, grzmotnąć jego głową o mur i rzucić go mamie do oprawienia. Po uśmierceniu królika uciekał z domu i wracał dopiero, gdy na stole stały już parujące ziemniaki i kapusta z kawałkami króliczego mięsa. Chleb był teraz rzadkością, za to kurka zaczęła znosić jajka.

Kurki nie pozwoliliśmy mamie zabić. W nocy sypiała w komórce, ale po lekcjach przynosiliśmy ją do mieszkania, karmiliśmy resztkami naszego jedzenia, brat nieraz nie wiadomo skąd przynosił dla niej kilka ziaren zboża czy groch. Przypuszczalnie podkradał ten przysmak z gołębnika.

Sporo radości sprawiła nam choinka. Na gwiazdkę oprócz paczek z łakociami, które otrzymał każdy uczeń, moja wychowawczyni ofiarowała mi dodatkowo prawie nowy płaszcz kolejarski, by mama uszyła mi z niego ciepły płaszczyk na zimę, bo nie miałam żadnego, tylko cienki żakiecik. Nasza gospodyni krawcowa zaraz przerobiła go na ciepła kurtkę dla brata i płaszczyk dla mnie.

Gospodarze lubili naszą rodzinę. Komorne zawsze było opłacane. Lokatorzy, znając nasze warunki, chcieli nam pomóc, bodaj podsuwając nam coś do zjedzenia, jednak żadne z nas nigdy niczego nie przyjęło. Nawet brat, który zawsze był głodny, nigdy się nie poniżył do brania jałmużny. Obiady w szkole i podarki od polonii to inna sprawa. Za nie można się będzie kiedyś zrewanżować, jeśli nie ofiarodawcom, to w zamian innym potrzebującym, ale jałmużna… Pewnego razu, gdy przyniosłam sąsiadce ze sklepu sprawunek, zastałam na stole szklankę kakao i bułkę z masłem. Mąż sąsiadki, kolejarz, miał pracę, więc mogli sobie pozwolić na przyzwoite jedzenie. Ale ja podziękowałam za poczęstunek i nie przyjęłam, a chcąc uniknąć nacisku, po prostu uciekłam.

[1]Polska Partia Socjalistyczna (PPS)

Nowe Bródno ma długą historię walk niepodległościowych i robotniczych. W 1904 r. konni żandarmi i kozacy z pobliskich koszar dokonali pogromu wśród demonstrujących robotników (padli zabici i ranni). W 1905 r. w czasie rewolucji socjalnej przeciw władzom carskim strajkowało 1500 robotników gminy Bródno. Działała tu liczna grupa członków PPS. Od 1911 r., po wybudowaniu Domu Ludowego (ul. Syrokomli), PPS uczyniło z niego siedzibę partii. Często bywał tu Józef Piłsudski jako działacz PPS i wydawca „Robotnika”. Z Bródna pochodził Stefan Okrzeja. Masowe strajki w latach 1905–1907 wymusiły na władzach carskich zezwolenie na otwieranie sklepów spółdzielczych, domów ludowych, klubów, bibliotek publicznych i ochronek (przedszkoli).

[2]Zapewne chodzi o Dom Ludowy przy ul. Kartuskiej.