9. Zima
Gdy pojawiały się gile, niebiesko-popielate ptaki o czarnej główce i jaskrawo czerwonej piersi, pogwizdując cicho „diu, diu, diu”, oznaczało to, że nadchodzi zima, a z nią mrozy. Już rankiem spadł pierwszy śnieg, pogoda była piękna i mroźna, niebo bledziutkie, bezchmurne, a śnieg wyiskrzony od zimowego słońca. Była to najlepsza pora na narty. Nie były to jednak zwykłe narty. Dwie wygięte deski ze starej beczki, a na końcówkach obejmy na buty z opony rowerowej. Marka nie najwyższa, ale zjeżdżało się na tym wspaniale. Zimowych atrakcji było więcej. Po lodzie jeździliśmy klęcząc na niskich sankach, a do odpychania i kierowania służyły nam kosturki – drewniane trzydziestocentymetrowe pałki z gwoździami na końcach. Tym to dopiero można było poszaleć, a jakie piruety wychodziły.
Gdy opady śniegu były duże, nosiliśmy z Andrzejem siano i ziarno na pole koło naszych dębów, dla zajęcy i kuropatw. Zaskoczone, podrywały się z furkotem spod miedzy, ale zawsze wracały na to samo miejsce. Gdy mróz był taki, że w nosie kręciło, a na szybach pojawiały się białe kwiaty, kuropatwy podchodziły pod same zabudowania, szukając schronienia. Wystarczyło na noc uchylić wrota stodoły, a same pchały się do środka. Byli tacy, co je łapali, my tego nie robiliśmy.
Co roku na początku zimy przyjeżdżał do nas wuj Guździoł z Pleszewa i robiliśmy świniobicie. Wuj robił świetną kiełbasę, do wędzenia dodawał gałązki jałowca, wszystko miało piękny kolor i zapach. Kiełbasy i szynki wisiały cały czas w wędzarni, nie mieliśmy lodówki, bo nie była potrzebna, mięso przechowywało się w specjalnych pojemnikach, przesypane grubą solą. Andrzej podkradał czasami szynkę z wędzarni i sprzedawał Pomstowej. Matka i tak nigdy nie wiedziała, ile ich tam wisi. Nigdy go nie wydałem, ale tylko dlatego, że matka mnie o to nie spytała. Raczej na takich przesłuchaniach mówiłem prawdę.
Gdy śniegu nawaliło tyle, że sięgał po okap naszego domu, nastawała biała zimowa cisza. Zakłócały ją tylko co kilka dni odgłosy traktorów, które ciągnęły wielkie pługi do odśnieżania. Lubiłem ten hałas.
Potem przychodziła Gwiazdka, nagle pod drzwiami rozlegał się przeraźliwy głos dzwonka, a nam zapierało dech w piersiach. Do domu wskakiwał rogaty diabeł, a za nim anioł i lał go rózgą, obaj robili wielkie zamieszanie. Nie było świętego Mikołaja, ale pojawiały się inne postacie, tak samo ubrane, nazywano je Gwiazdorami i trzeba było mówić paciorek, bo inaczej dostawało się rózgą, chyba że zdążyło się schować przed dzwonkiem. Następnie przychodzili trzej królowie, najgroźniejszy był umazany na czarno, odśpiewali kolędę i na tym Gwiazdka się kończyła.
Po Nowym Roku, gdy panował chłód i na zewnątrz nie było zbyt wiele pracy, schodziły się do nas kobiety na darcie pierza. Kobiety i dziewczyny chętnie przyjmowały takie zaproszenia, ponieważ była to miła odmiana podczas długich zimowych wieczorów. W pokoju stał duży piec kaflowy, niektóre z nich spieszyły się, by zająć sobie przy nim cieplutkie miejsce. Dla starszych babć grzały się w piekarniku cegły, które podkładały sobie pod stopy. Z worów wysypywano na stół całą górę gęsiego pierza i rozpoczynano skubanie. Czasem za oknem słychać było Mroczkowskiego, jak chodził po obejściu przy koniach i podśpiewywał sobie. Kobiety podśmiechiwały się wtedy, bo nie znały go od tej strony.
Dziewczyny opowiadały o szkole, nauczycielach i chłopakach, a starsze o wojnie i duchach. Dużo też razem śpiewały. Czasem trzeba było kogoś pocieszyć. Dzięki takim spotkaniom nikt nie czuł się samotnie. Lubiłem te wieczory. Gdy zbliżała się północ kobiety kończyły pracę. Młodym nakładaliśmy do butów i kieszeni koduchy, takie odpady, których leżało pełno pod stołem. Czasem gdy przez omyłkę włożyliśmy je jakiejś babci, to dopiero miała o czym opowiadać na drugi dzień. Po kilku wieczorach darcie pierza dobiegało końca i był poczęstunek, czyli pierzok, dobra kawa i ciasto. Była też kiełbasa, ogórki i coś mocniejszego, tak że na dobry humor nie trzeba było długo czekać. Krzesła odstawiano na bok i zaczynały się przyśpiewki i potańcówka, przy adapterze albo akordeonie. Tak kończono darcie pierza. Po kilku dniach odpoczynku, skubanie rozpoczynano u kogoś innego. Darcie pierza kończyło się wraz z końcem karnawału.
Na koniec zimy, gdy lód pękał na stawach, odważniejsi pływali na krach, skacząc z jednej na drugą, aż któryś się nie skąpał. Śmialiśmy się wtedy z nieudacznika, ale potem trzeba było jakoś mu pomóc, żeby się nie rozchorował. Suszył się u nas, bo do domu bał się wracać mokry. Dzieciaki przychodziły do nas nie tylko, by się wysuszyć. U nas zawsze zimą stał pełny kosz ciastek, taki kosz od prania. Matka piekła je po świniobiciu ze skwarek. Wszyscy przepadali za nimi, były jak wino, czym starsze tym lepsze.