6. Wiosna w Dobieszczyźnie
Zapach wiosny z dzieciństwa kojarzy mi się z biało-różowymi kwiatami jabłoni i z pięknymi żółtymi kaczeńcami, które rosły na łące tuż za naszym sadem. Jest to też słodki smak soku z brzozy, który spuszczało się, nacinając korę, zanim puściła liście, a także odgłosy małych kaczątek i kurczaków oraz klekot bocianów, które miały gniazdo na stodole Żakowskich i wracały do niego każdego roku.
W wozowni na starej bryczce, która zapomniana stała wciśnięta w kąt, zrobiła sobie gniazdo kwoka. W tajemnicy przed wszystkimi, podłożyłem jej kilka jaj. Kwoka nie schodziła z gniazda, nosiłem jej wodę i jedzenie. Pewnego ranka biegnę jak zwykle do wozowni, wchodzę na bryczkę, a tu niespodzianka, pełno małych żółciutkich kurczaczków chowa się pod kurą. Zniosłem całe towarzystwo na dół i pobiegłem z nowiną do domu, ogromne zaskoczenie i zdziwienie. Matka była pewna, że kurę porwał lis albo jastrząb, bo już od dłuższego czasu nie widziała jej na podwórku.
Najważniejsza była jednak Wielkanoc. Od rana strzelało się z karbidu, który ktoś zawsze załatwiał od ojca. Do puszki po farbie wrzucało się kawałek karbidu, pokropiło wodą, żeby zaczął się lasować, potem puszkę trzeba było szybko zamknąć, położyć na ziemi, przycisnąć z góry butem i odpalić przez otwór zrobiony gwoździem w dnie puszki. Huk był niesamowity, a denka trzeba było czasem długo szukać.
W poniedziałek dyngus. Na to czekało się cały rok. Wbrew ludowym obyczajom, dziewczęta polewaliśmy sporadycznie i raczej wcześnie rano. To nie było naszym głównym celem. Nasz dyngus przypominał dzisiejsze ustawione walki kibiców. Dwie grupy zbierały się po południu i dochodziło do prawdziwej bitwy, tradycyjnie na drodze przed naszym domem. Woda na początku z wiader i do tego różnego rodzaju pojemniki, pompki i sikawki. Nasza pompka do piłek była prawdziwym postrachem. Ciśnienie z niej było tak potężne, że po dostaniu w twarz przez chwilę nie widziało się na oczy, a celowało się głównie w głowę. Gdy brakowało wody w wiadrach, brało się z kałuż, gdy zaczynało i jej brakować, laliśmy się błotem. Robiliśmy wszystko żeby wygrać. Przeważnie kończyło się walką na pięści. Jednak po paru dniach ciszy, zapominało się urazy i obiecywało srogi rewanż na przyszły rok.
Niewątpliwą atrakcją wielkanocną byli kominiarze-przebierańcy, którzy chodzili od domu do domu, śpiewali i tańczyli, gospodynie dawały im za to jajka albo jakieś drobne pieniądze, a gospodarze częstowali wódką. Obowiązkowo w takim orszaku musiał być słomiany niedźwiedź, dziad i baba, żandarm i kominiarz. Do tego był zawsze ktoś z akordeonem lub skrzypcami i wielu innych przebierańców tańczących i robiących dużo hałasu. A gdy nie dostali poczęstunku, łapali, kogo popadło, zazwyczaj dziewczyny, i kominiarz smarował je sadzą po twarzy. Była ona wymieszana z tłuszczem i ciężko się zmywała. Naprawdę się ich bałem i wychodziłem z domu dopiero, gdy sobie poszli, jednak czasami jeden z nich się chował i wyskakiwał znienacka, by nas gonić.
Ale wiosna to nie tylko czas zabawy i wesoły śpiew ptaków. W pola wyruszały traktory i zaprzęgi.