Ty, podeptana krzyżackim butem,
Ty, wysmagana moskiewskim knutem,
Opluta śliną ciemnych Rusinów,
Zdradzona przez swych niewiernych synów,
Ty, krwią niewinnych dziatek skąpana
Moja najmilsza i ukochana
Polsko!
Janina Mroczkowska
3. Wojna bolszewicka, majątek kuzyna
Skończyła się pierwsza wojna, teraz żyliśmy w wolnym kraju. Starsze siostry przestały przyjeżdżać. Wandzia i Miecio poszli do szkoły zwanej powszechną, a ja zachorowałam na panującą wówczas hiszpankę, a tak mi się chciało iść do szkoły. Mama znalazła pracę przy odbudowie jakiejś szkoły, pracowała na dniówkę, którą wypłacano jej codziennie. Zostałam sama nie tylko w domu, lecz także na podwórzu, bo starsze dzieci sąsiadów też poszły do szkoły, teraz już polskiej, a młodsze leżały w pieluchach.
Na drugiej ulicy powstał dom dziecka, do którego przyjmowano sieroty i półsieroty. Mamie proponowano, żeby i mnie oddała.
– Jakże ja mogę ją oddać? Przecież to moje najmłodsze…
– To daj pani chłopca.
– Jedynaka?! – obruszyła się mama.
– Byłoby pani lżej…
– Jakoś tam będzie – odrzekła niefrasobliwie. – Żyliśmy dotąd, da Bóg przeżyjemy i dalej. Przecież teraz mamy Polskę.
Zostało po staremu, tylko ja w długie samotne godziny marzyłam o szkole.
Pewnego dnia, nie wiem dlaczego, nie wypłacono mamie dniówki. Zmartwiona, robiąc dobrą minę do złej gry, powiedziała:
– Kolacji dziś nie będzie, za to poczytamy sobie ładną książeczkę.
Cała trójka wyciągnęła po nią ręce. Miecio trochę kręcił nosem, a ja nie tylko byłam chora, ale i nie umiałam jeszcze czytać, zatem lekturę rozpoczęła Wandzia. Ta pierwsza książeczka[1] szczerze mnie urzekła. Uważnie słuchałam, jak siostra czytała:
Siadł król Batory na swej stolicy
W sile i blasku orędzia
Miecz mu połyskał w dzielnej prawicy,
Dłoń drugą oparł na księdze.
Przed majestatem stało pacholę,
Uśmiech miał w oczach swawolny,
Ale myśl jakąś smutną na czole,
A był to biedny żak szkolny.
(…)
A król i mędrzec w jednej osobie
Los chłopca mając na względzie,
Ucz się – doń rzecze, a ja to zrobię,
Że będziesz w pierwszym stał rzędzie.
– Ja też się będę uczyć! – zawołałam z przejęciem – i gdy tylko hiszpanka minie, zaraz pójdę do szkoły.
Zanim to jednak nastąpiło, pewnego dnia mama powiedziała, że wyjedziemy na wieś, bo jest wojna i musimy opuścić Warszawę.
– Na wieś, a co to takiego?
– Zobaczysz – nerwowo odparła mama. – Jest tam dużo drzew, kwiatów, psów, kotów, kur, gęsi, a także krowy, i będziemy mieli dużo mleka.
Już nie słuchałam, wpatrując się w jej nowe pantofle.
– Ja też bym chciała mieć nowe sandałki – powiedziałam.
– Jak się wojna skończy, wszyscy będziemy mieli – odrzekła, zerknąwszy na swoje nogi. Wyczułam, że to nieprawda, a mama wcale nie cieszy się ze swoich butów.
Wspomniana wieś nie była zbyt daleko, a po nas przysłano bryczkę. Mama zostawiła mieszkanie i wszystko, co posiadała, pod opieką gospodarzy. Wzięła tylko pościel, naszą trójkę i ruszyliśmy. Pierwszy raz widziałam pracujące na roli konie, pasące się na pastwiskach krowy i wiejskie chałupy. Po kilku godzinach jazdy, najpierw pociągiem, a potem bryczką, byliśmy na wsi, a dokładnie w jednym z majątków naszego kuzyna[2], który oprócz tego posiadał jeszcze cztery inne.
Sytuacja była poważna. Był to bowiem rok 1920 i wybuchła nowa wojna, tym razem Polski z Rosją[3]. Najpierw tylko się o niej mówiło. Komendant Józef Piłsudski odnosił kolejne zwycięstwa i śpiewano o nim pieśni. Po pewnym czasie nastąpił odwrót wojsk polskich. Wojska bolszewickie zbliżały się do Warszawy. Trzej synowie wujka byli na wojnie, moje trzy najstarsze siostry także. W rękach obrońców Warszawy znalazła się niedawno odzyskana wolność Ojczyzny.
Dziedzic majątku, do którego przyjechaliśmy, był „wojennym” kuzynem, z którym po śmierci ojca nie utrzymywaliśmy bliższych kontaktów. Folwark, w którym, jak mówił dziedzic, mieliśmy schronić nasze głowy przed bolszewicką nawałą i uniknąć głodowej śmierci na wypadek, gdyby Warszawa nie zdołała się obronić, był najmniejszy z pięciu, które posiadał. Miał być wianem najmłodszego syna[4]. Mimo to obejmował znaczne połacie uprawne gruntu, duży obszar lasu, młyn wodny, kilka zarybionych stawów, wielką oborę pełną spasionych krów, drugą cieląt, konie cugowe i robocze, chlewnię, owczarnię i moc różnego domowego ptactwa, od kur począwszy, a skończywszy na stale utyskujących indyczkach i po szewsku klnących perliczkach.
Wuj dziedzic bardzo dokładnie przedstawił mamie stopień swego pokrewieństwa z moim tatą, a tym samym i z nami, poprzez swego szwagra, a naszego stryja i ubolewał, że nie wiedział o tragicznej sytuacji, w jakiej się znalazła droga siostra, czyli nasza mama, po śmierci męża.
– Ale dobrze, że jeszcze nie jest za późno i niech się tylko pomyślnie skończy bolszewicka zawierucha, zajmę się losem waszej rodziny – wyjaśniał. – Tymczasem niech się pani siostra rozlokuje w pałacu i niech się czuje jedyną gospodynią tak w pałacu, jak i w folwarku. Bo, droga siostruniu, w tych ciężkich czasach może nastać chwila, gdy ja z rodziną będę zmuszony wyjechać, gdyby, co nie daj Boże, Warszawa wpadła w ręce bolszewików, dziczy niezwykle łakomej na krew pamieszczyków [obszarników]. Ty tu będziesz panią, mając do pomocy ogrodnika i rządcę, bo mimo pokrewieństwa nikt cię tu nie zna, nawet rządca i ogrodnik, którym przekażę nieograniczone posłuszeństwo wobec ciebie, ale nie wtajemniczę w arkana naszego pokrewieństwa. To wyłącznie dla twego i twoich dzieci bezpieczeństwa, byś w razie potrzeby podała się za naszą gospodynię i klucznicę.
Obserwowałam podczas tej przemowy twarz mojej matki i dziwny uśmieszek koło jej ust. Gdy skończył, odparła spokojnie:
– Niech się brat nie obawia, takiej konieczności nie będzie, bo Warszawa się nie podda, chyba że wszyscy warszawianie polegną, a do tego Najświętsza Panna Częstochowska nie dopuści.
W głosie matki przebijała taka pewność, jakby nieprzyjaciel był już na wschodnich obszarach Azji, a nie o kilkadziesiąt kilometrów od Warszawy. Pan dziedzic zadumał się:
– Nie chcę siostry straszyć, ale ta czerń lubi się znęcać nad właścicielami majętności, a zwłaszcza majętności ziemskich – powiedział po chwili – a nasza armia nie jest zbyt silna, skoro aż spod Kijowa się cofa, więc można się wszystkiego spodziewać.
– Słyszałam o bolszewikach już podczas rewolucji w Rosji, ale co było tam, u nas nie nastąpi… Chyba że grzech nasz byłby tak wielki, że nawet Częstochowska Pani nie śmiałaby wstawić się za nami. Ale jeśli bywały u nas grzechy, to grzesznikami były rządy, i wszyscy uprzywilejowani, ale naród nigdy nie zdradził ojczyzny, nie pożałował krwi w jej obronie.
Miejmy nadzieję, że Bóg nas nie opuści. A teraz proszę mnie zaznajomić z obowiązkami, bo przecież nie na próżnowanie tu przyjechałam.
– Obowiązków to już tu nikomu nie zabraknie – uśmiechnął się dziedzic – bo co lepsze konie oraz ludzi do wojska pobrali, nawet lokaja musiałem od wojska wykupić, dając w zamian najlepszego konia, ze służby zostało mi kilku niedołęgów i baby. Cóż robić, dla ojczyzny niczego nie żałuję, byle tylko moi synowie zdrowi wrócili.
Niestety, najstarszy syn, najukochańszy z dzieci, nie powrócił i nawet jego ciała nie znaleziono. Tymczasem dziedzic naprawdę niczego nie żałował dla wojska. Co pewien czas któryś z jego synów ze swoimi kolegami zajeżdżał do rodziców, oni zaś cały oddziałek zaopatrywali w czystą bieliznę, a zdjętą natychmiast prały stojące przy baliach i maglu kobiety. Bielizna musiała być rychło wyprana i gotowa dla następnej grupy.
Wymieniano ranione czy zmęczone konie na zdrowe, a tamtymi opiekował się stary pastuch znający się na leczeniu koni, bydła i ludzi. Przed końcem wojny dziedzic zdołał ocalić dwie pary cugowych i kilka pod siodło dla paniczów. Pozostały te wymęczone wojennym trudem chabety, z wysiłkiem ciągnące po polu zgrabiarki czy pługi.
Także mleko z całej obory szło dla wojska. Po każdorazowym udoju część mleka wlewano do cementowych chłodni, drugą część przepuszczano przez ręczne centryfugi i odciągano śmietanę. Część chudego odciągniętego mleka szła dla prosiąt, część na twaróg dla drobiu. Śmietanę odnoszono do czeladnej*, w której w drewnianych i aluminiowych kierzynkach** wyrabiano z niej masła. Rano każdego dnia jechały do wojska żelazne banie z mlekiem i masło. Gdy przyjeżdżali synowie dziedzica, słuchaliśmy o Józefie Piłsudskim, więźniu twierdzy w Magdeburgu, zbawcy narodu, a żołnierze śpiewali[5]:
*Izba czeladna – pomieszczenie dla czeladzi, zarówno rzemieślniczej, jak i służby dworskiej. W dawnych dworkach szlacheckich z sieni wchodziło się po jednej stronie do mieszkania ziemianina, a po drugiej do czeladni i kuchni.
** Kierzynka (gwar.) – maślnica.
Synkowie moi, poszedłem w bój,
Tak jak wasz dziadek, a ojciec mój
Jak ojca ojciec i ojca dziad
Co z legionami przemierzył świat
Szukając drogi przez krew i blizny
Do naszej wolnej Ojczyzny.
Synkowie moi, da nam to Bóg
Że spadną wreszcie kajdany z nóg
Z nim wy męskich dojdziecie sił
Jawą się stanie, co dziadek śnił
Szczęściem zakwitnie krwią wieków żyzny
Łan naszej wolnej Ojczyzny.
Jak wuj zapewnił, pracy nikomu nie zabrakło. Mama zajmowała się oborą, chlewnią, drobiem, pralnią, spiżarnią i kuchnią. Własnoręcznie prasowała na sztywno koszule dziedzica i jego dwóch synów. Nasza trzynastoletnia Wandzia została garderobianą dziedziczki, a także musiała sprzątać i froterować podłogi w sypialni jej i jej dwóch córek, dwunastoletni brat zastępował rządcę przy wydawaniu obroku, czyszczeniu koni oraz dozorowaniu ludzi na polu i w gumnach[6]. Ja, niespełna dziesięciolatka, zostałam pastuszkiem indycząt.
– Wiejskie dzieci w wieku czterech lat pasają nawet krowy – tłumaczyła matka.
Nie buntowałam się. Skoro mama kazała… Ale częściej musiałam ich szukać, niż pilnować.
Tuż za żywopłotem z bzów i jaśminu ciągnęły się ziemniaczane pola, szerokie redliny buraków i zagony kapusty, okolonej rozpostartymi liśćmi. Wszystko to nęciło moje indyczki i skłaniało do ucieczki spod opieki. W pewnej chwili żerujące spokojnie małe indyczki zerwały się i szybciutkim truchcikiem z wymachiwaniem skrzydełek przekradły na zakazane pole. Za młodymi, stękając swoje „och, och”, biegły matki i wszystko to ginęło wśród łodyg ziemniaczanych i liści jarzyn. Daremnie starałam się im przeszkodzić w ucieczce. Ich było stadko, ja jedna. Początkowo kierując się ich głosami, nie traciłam z nimi kontaktu, ale obawiając się, że idąc za nimi, zabłądzę, a zawrócić się nie pozwalały, siadłam w zieleni i modliłam się o to, by jak najprędzej wróciły… By to nastąpiło przynajmniej przed zmierzchem, aby nikt nie zauważył, że mi zginęły, i nie krzyczał na mnie…
Jednego razu w takiej właśnie sytuacji zastał mnie deszcz. Słyszałam, że indyczkom deszcz szkodzi i mogą się rozchorować, a nawet zdechnąć. Chodziłam więc po polu, nawoływałam, nasłuchiwałam, ale indycząt nie było. Zrozpaczona i wystraszona, cała przemoknięta, łkając gorzko, pobiegłam do ich kurnika, wtuliłam się w najciemniejszy kątek i natychmiast zasnęłam. Tymczasem deszcz ustał, indyczki zdrowe i całe wróciły do kurnika, wieczorne obrządki się skończyły i dopiero podczas kolacji zauważono moją nieobecność. Ktoś sobie przypomniał, że i na obiedzie nie byłam. Wanda pobiegła do pokoju zobaczyć, czy nie śpię. Mnie tam nie było. Zaniepokojona zniknięciem mama zaczęła się rozpytywać, kto i kiedy widział mnie ostatni raz. Wówczas jedna z dziewcząt kuchennych przypomniała sobie, że widziała mnie podczas deszczu biegnącą w kierunku kurnika. Odszukano mnie i wyciągnięto opierającą się z ciemnego kąta do czeladnej na kolację.
Wśród nas była i mama, która mimo sprzeciwu dziedzica wolała jadać z nami w czeladnej. Po pierwsze, chciała nas mieć przy sobie, by nie zatracić rodzinnego kontaktu, po drugie, nie musiała odrywać się od stołu i biegać, aby wydać następne danie, a po trzecie, ani mama, ani my nie mieliśmy czasu ani ubrania, by się przebierać do posiłków, jak to robiła ciotka i jej córki. Mnie wystarczyło przyjść wprost od indyczek i umywszy ręce, siąść do jedzenia. Na szczęście nikt mnie nie pytał, czemu nie byłam na obiedzie, ani nie robił wyrzutów. Znalazłam się, więc wszystko w porządku.
Tymczasem front zbliżał się do Warszawy. Mama poleciła nam modlić się za siostry, znajdujące się wśród obrońców. Zosia i Czesia jako sanitariuszki, Kazia – żołnierz Warszawskiego Pułku Kobiet[7]. W czeladnej i w oborze mówiono o okrucieństwie bolszewików, młyn bez przerwy mełł mąkę dla wojska, w pralni kobiety prały żołnierską bieliznę, z obory wciąż ubywało mleka, masła i serów. Poza tym nasza Wandzia każdego wieczoru wsiadała do bryczki zaprzężonej w parę cugowych koni, lokaj i wujek wkładali pod siedzenie jakieś skrzynki, stangret, także zwolniony ze służby w wojsku, siadał na kozioł i cmoknąwszy na konie, ruszał galopem i bryczka znikała w mroku. Wandzia wracała o świcie i nic nie mówiąc, kładła się do łóżka. Ci dwoje, wierny sługa i nieletnia dziewczynka, ratowali majątek dziedzica.
Na koniec jeszcze jedno wydarzenie, które właścicieli folwarku zafrasowało, a mnie szczerze uradowało. Mianowicie nastąpił pomór drobiu. Jakby dla uspokojenia mego sumienia, które mi wyrzucało, że nie byłam dobrym pastuchem indyczek, pierwsze zaczęły padać kury i kaczki, a w końcu indyczki. Nie pomagały żadne lekarstwa. Chorym drobiem, oprócz mojej mamy, zajęła się także jedna z kuzynek. Jej zadaniem było dozować leki i wlewać je do rozstawionych korytek z wodą do picia dla drobiu. Mama pilnowała nakazanych dietą składników pokarmu chorego ptactwa – inny dla kaczek, inny dla kur i indyczek. Te ostatnie powinny zjadać duże ilości krwawnika. Ponieważ osowiałe indyczki nie uciekały, kazano mi zbierać krwawnik. Pomór drobiu przebiegał normalnie, to znaczy rano, w południe i przed wieczorem dziewczęta myły korytka, napełniały je świeżą wodą, do której panienka kroplami wlewała lekarstwo, mama dawkowała składniki karmy, którą napełniano inne korytka, a dziewczęta zbierały padłe sztuki z kurników i okólnika, rzucały na kupki, a po przeliczeniu zakopywały. Drób zaś dziobał karmę, popijał wodą z lekarstwem i… zdychał. Wszystko planowo, w porządku i właściwym czasie. Ciekawe, że we wsi nawet w czworakach pomoru nie było.
Ucieszyłam się z choroby indyczek, licząc na to, że wyzdychają, a ja będę mogła beztrosko pobiegać. Było tak pięknie! Z zazdrością patrzyłam na moje rówieśnice, córki ogrodnika, które mogły całymi dniami biegać lub stroić lalki. Im dziedzic nie miał prawa niczego narzucić, były wszak córkami ogrodnika, który u wujka pracował i pobierał zapłatę, ja zaś byłam kuzynką jaśnie pana. Gdy mi przydzielono zbieranie krwawnika, tym gorącej życzyłam biednym indyczkom śmierci. Ale znaczna ich część ocalała. Z tym że były to już dorosłe sztuki, więc nie potrzebowały opieki. Wówczas posadzono mnie do wyrabiania masła. Przeznaczono mi najmniejszą pięciolitrową aluminiową kierzynkę, ustawiono ją na taborecie, obok umieszczono specjalnie dla mnie zrobiony stołeczek i – żegnaj swobodo!
Nie była to ciężka praca. Maszynka obracała się lekko, byle poruszać rączką. Dziewczęta ubijające masło w drewnianych kierzynkach musiały się porządnie namęczyć, ja nie bardzo. Tylko ten zawód, jakiego doznałam, to kiełkujące poczucie krzywdy, ta monotonność świdrująca w uszach i mózgu i, mimo że dokoła byli ludzie, poczucie osamotnienia. Nawet w nocy byłam sama, chociaż łóżko dzieliłam z mamą. Gdy się kładłam spać, mamy jeszcze nie było, gdy wstawałam, mamy już nie było. Rodzeństwo także miało zajęć po uszy.
Tylko w święto, gdy rodzina dziedzica była w kościele lub w domu przebywali goście, nasza trójka wykradała się do lasu, nad staw, aby czasem popływać kołyszącą się na łańcuchu łódką. Co to była za radość! Woda mnie pociągała. Wprawdzie nie umiałam pływać, ale się jej nie bałam. Nie, nie dopatrywałam się w niej żadnych czarów. Po prostu sprawiało mi przyjemność pływać łodzią, lekkie poruszenia się fal. Zwykle trwało to zbyt krótko.
Jeden raz przeżyliśmy wspaniałą przygodę. Przybywszy nad staw, ujrzeliśmy naszą łódkę zatopioną.
– Pewnie zatopił ją ktoś złośliwy – poważnie stwierdził Miecio. – Trzeba ją szybko wyciągnąć, żebyśmy zdążyli trochę popływać.
Trochę trudu i czasu, i łódka wyciągnięta z wody kołysała się na powierzchni. Ulokowaliśmy się w niej i w drogę. Była cudna pogoda. Na falach kołysało się odbicie słońca, zdobiąc powierzchnię stawu różnymi odcieniami złota, błękitu i zieleni. Brat i siostra energicznie pracowali łopatkami do wsadzania do pieca chleba, zastępującymi wiosła. Ja obserwowałam grę kolorów na wodzie, unoszące się nad wodą ważki i znajdującą się na środku stawu wysepkę, zarosłą drzewami i kłączami, pełną rozmaitego ptactwa, na którą płynęliśmy pierwszy raz.
Nikt z nas nie zwrócił uwagi, że w łódce pojawiła się woda. Jej dno przegniło i między spojeniami powstały szpary. Teraz łódka szybko napełniała się wodą.
– Woda w łódce! – zawołała Wandzia.
Spojrzałam. Nie było jej wiele, ale Mietek, który także dopiero teraz zauważył, co się dzieje, nie bagatelizował:
– Tumciu, jeśli nie chcesz, żeby cię żaby zjadły, bierz kubek i wylewaj z łódki wodę!
Tumcio był to mój pieszczotliwy przydomek nadany przez młodsze rodzeństwo. Mama i starsza trójka nazywali mnie Jui. Bez słowa zajęłam się wylewaniem wody. Pewien czas płynęliśmy w milczeniu, oni wiosłowali, ja wylewałam z łódki wodę, której jednak wcale nie ubywało.
– Pomóż jej, sam będę wiosłował – zwrócił się do Wandy Mietek.
Wanda włożyła łopatę do łódki, wzięła ode mnie czerpak. Nagle strumień wody bryznął jej w twarz. W łódce zabulgotało i woda gwałtownie zaczęła się wdzierać. Znajdowaliśmy się na środku stawu, w pobliżu wysepki, gdzie woda była najgłębsza.
– Byle do wyspy! Do wyspy! – pokrzykiwał Mietek.
Brat bez przerwy wiosłował, siostra bezskutecznie machała czerpakiem, wody w łódce przybywało, a je obserwowałam moje bose nogi, po których coraz wyżej wznosiła się woda. Wreszcie łódka stuknęła o korzenie, moje rodzeństwo wyskoczyło na brzeg wysepki i zanim łódka napełniona po brzegi wodą zaczęła się pogrążać, wyciągnęli i mnie na wyspę. Brat jeszcze schwycił pływające łopaty.
Rodzeństwo musiało wracać do swych zajęć. Rozebrawszy się i trzymając ubranie na głowach, popłynęli do domu, obiecując po mnie przyjechać. Odprowadzałam ich zalęknionym wzrokiem, póki mi nie zniknęli z oczu.
Bałam się do tego stopnia, że nie ruszyłam się z miejsca do ich powrotu, który nastąpił o zmroku. Śpiewy ptasząt i różne odgłosy wyspy przerażały mnie, nie odrywałam oczu od dalekiego brzegu, oczekując wybawienia. Tymczasem moje rodzeństwo wpadło na pomysł, że o naszej przygodzie lepiej nikomu nie wspominać. Za dużo byłoby hałasu oraz jeszcze bardziej ograniczono by naszą i bez tego pożałowania godną swobodę. Jak zwykle nikt nie zauważył mojej nieobecności na obiedzie. Gdy nadeszła odpowiednia chwila, wypożyczyli sobie spory podłużny szafel* i przyholowali go do wyspy. To tym wspaniałym pojazdem, ciągniętym przez rodzeństwo, wróciłam na ląd. O naszej przygodzie nawet mama dowiedziała się dopiero w Warszawie, wiosną następnego roku.
Tymczasem dochodziły do nas wieści ze zbliżającego się frontu. Prawdopodobnie zginął starszy syn dziedzica, potem przywieziono nam chorą Czesię, sanitariuszkę. Jakiś czas cisza, a potem wieść, że Warszawa się nie poddała, że niemal doszczętnie wycięto dwa pułki kobiet, zginął ksiądz Skorupka[8] i większość jego chłopców, ale bolszewicy spod Warszawy zawrócili i zmiatają przed naszymi wojskami, tylko się za nimi kurzy. Atak na Warszawę był odparty[9]. Okolica, w której toczyła się walka w obronie stolicy, została bogato skropiona krwią obrońców i tych, którzy zagrażali ich wolności. Drogo zapłacił naród polski za odzyskanie niepodległości po przeszło stuletniej niedoli.
Nasza gospodyni przysłała list, że najmłodsza z trójki Kazia zapłaciła za cały rok komorne, więc mieszkanie czeka, tylko że w Warszawie jest wielki głód, bo dużo zabiera się dla wojska, a jeszcze więcej zabrali lub zniszczyli bolszewicy, oraz że nie ma pracy. Mimo tej ostatniej wiadomości chcieliśmy wracać. Wujek zaczął perswadować, żebyśmy choć do wiosny zostali, a on się naszym losem zajmie:
– Po co głodować, gdy tu mamy wszystkiego pod dostatkiem. A i dla starszych sióstr, gdy wrócą z wojny, coś się znajdzie, a może nawet mężów?
I zostaliśmy. Teraz już dziedzic, nasza mama i czworaki czekali końca wojny i powrotu swoich.
Wkrótce miałam sposobność poznać nieco bliżej naszych kuzynów. Było to w niedzielę. Biegłam sobie przed pałacem, gdy zobaczyłam zbliżającą się piękną dziewczynę w białej sukience i ślubnym wianku na głowie. Poznałam ją. Była to dziewczyna od doglądania drobiu. Na co dzień niezbyt ładna, ale dziś w swoim ślubnym stroju niezwykle mi się podobała. Zresztą bardzo ją lubiłam. Podbiegłam do niej.
– Jakaż ty śliczna, Emilciu – powiedziałam z zachwytem.
– A ja tu z prośbą do dziedziczki – odrzekła. – Niech panienka będzie taka dobra i poprosi ciocię, to jest jaśnie panią, żeby nam pozwoliła na dwie godziny bryczki. Chcieliśmy do ślubu pojechać, bo do kościoła trzy wiorsty…
Jakoś tam czworaki dowiedziały się o naszym kuzynostwie i nawet mnie często nazywali panienką, co mnie śmieszyło i bawiło. Teraz jednak nie zwróciłam na to uwagi. Byłam zachwycona Emilką i pewna, że dziedziczka nie odmówi jej bryczki, której używano do przywożenia sprawunków z pobliskiego miasteczka. Dziwiłam się nawet, dlaczego nie prosi o powóz, a nawet o karetę. Chwyciłam ją za rękę i po schodach prowadziłam do ciotki. Ale ciotka wyszła nam naprzeciw.
– Ty tu po co? – krzyknęła gniewnie. – Wszystkie sprawy załatwia się u pana rządcy.
– Kiedy, proszę jaśnie pani… – usłyszałam przestraszony głos Emilki.
Ale jaśnie pani nie pozwoliła jej skończyć. Jeszcze coś powiedziała, nacierając przodem na cofającą się dziewczynę, lekko popchnęła ją do wyjścia i zatrzasnęła drzwi. Wtedy zwróciła się do mnie:
– Żebyś mi tu więcej żadnych dziwek nie sprowadzała, rozumiesz?
– Kiedy to nasza Emilka… do ślubu… – jąkałam.
– Emilka nie Emilka, żadna dziwka tu nie ma prawa przychodzić, pamiętaj – odwróciła się i majestatycznie odeszła do swego pokoju. Stałam oszołomiona. Ani w naszej rodzinie, ani w środowisku nie słyszałam nigdy wyrazu „dziwka”. Nie znałam znaczenia, ale czułam się oburzona, że zastosowano go wobec Emilki, dobrej, młodej i takiej ładnej w swojej ślubnej białej sukience i wianku na głowie. Nie rozumiałam, co się ciotce stało, co spowodowało jej gniew, skoro nawet nie wysłuchała dziewczyny. I dlaczego Emilce nie wolno było chodzić do pałacu?
– Dziecko, dziecko – powiedziała moja mama, kiedy opowiedziałam jej o zajściu – jeszcze nie takie rzeczy zobaczysz i usłyszysz. Unikaj spotkań z dziedziczką – dodała.
Jesienią część fornali[10] wróciła z wojny. We dworze skończyło się pranie wojskowej bielizny, masła wyrabiało się tylko tyle, ile trzeba było na własny użytek. Pani dziedziczka schodziła wieczorami do suteryn[11], gdzie znajdowała się czeladna, uczyć fornalską młodzież czytać, pisać i tabliczki mnożenia. Żeby dotrzeć do czeladnej, dziedziczka musiała wyjść na zewnątrz pałacu. Ponieważ o zmroku spuszczano psy, w tej krótkiej podróży towarzyszył jaśnie pani lokaj z zaświeconą naftową lampą i nocny stróż jako ochrona przed psami.
Nie wiem, czy dziedziczkę, czy młodzież znudziła ta wieczorna nauka, ale szybko się ona skończyła i wówczas dla mnie nastały okropne nudy. Przetrwałam jakoś tylko dzięki kotom, z którymi mama pozwalała mi się bawić.
Tymczasem wyzdrowiała moja siostra Czesia i dziedzic, tak jak obiecał, zajął się jej losem – została gospodynią w folwarku jego zamężnej córki. Ale niewdzięczna dziewczyna nawet tam nie przezimowała. W chwili, kiedy była najbardziej potrzebna, ponieważ młodzi państwo zamierzali spędzić karnawał w Warszawie, a komu pewniej można zostawić nadzór nad domem, jeśli nie ubogiej krewnej, Czesia podziękowała za opiekę i wyjechała do stolicy. Najstarsza Zosia też już miała pracę w Warszawie i tylko czekała powrotu reszty naszej rodziny. Tylko Kazi nie było. Do dziś nie wiemy, co się z nią stało. Jeszcze podczas wojny, płacąc naszej gospodyni komorne, zostawiła dla mnie polsko-francuski samouczek, prosząc, by mi go oddała i poleciła, bym się uczyła francuskiego, bo jeśli przeżyje wojnę, zamierza wyjechać do Francji, a potem i mnie do siebie zabierze. Ale Kazia ani nie przyjechała po mnie, ani nie dała znaku życia. Gdyby żyła, słowa by dotrzymała. Mama umierając, jeszcze ją wspominała.
Po wojnie zmienił się i stosunek rodziny do mamy. Często w rozmowie nie jak dawniej siostrą, ale gosposią zaczęto ją nazywać. Mietka i Wandzię wciągnięto na dobre do pracy, a mama kazała nam niedawne wujostwo nazywać dziedziczką i dziedzicem.
Nie wiem, jak długo trwałaby ta nieznośna sytuacja, gdyby nie brat. Przepadał za końmi. Być może zamiłowanie do koni odziedziczył po ojcu. Ojciec nie tylko lubił konną jazdę, ale używał pod siodło wyłącznie kozackich koni, dzikich, znających tylko swego pana, odważnych i szybkich jak wicher. Często mawiał: „W koniach pokutuje dusza ludzka i jeśli to jest dusza szlachecka, wówczas nieszlachcic na nim nie usiedzi. Albo koń go zrzuci z siodła i roztratuje, albo sobie zrobi krzywdę, ale zgody między nimi nie będzie”.
Nie wiem, czy brat o tym pomyślał, ale pewnego razu wybrał sobie najdzikszego konia z wujkowej stajni, wsiadł i pojechał. Nastała Sodoma i Gomora, ponieważ brat, wiedząc, że by mu nie pozwolono, nikogo o pozwolenie nie prosił. Pojechał i już. Przed wieczorem wrócili obaj, brat i koń, cali i zdrowi, tylko bardzo zmęczeni. Wówczas pan dziedzic, nie mogąc znieść lekceważenia swej godności, a może też zawistny o to, że młody chłopiec okazał się doskonałym jeźdźcem, wściekł się i chwyciwszy brata za oba uszy, naderwał mu małżowiny. Po twarzy Mietka spłynęła stróżka krwi.
– Jezus Maria! – krzyknęła mama.
– Och, skurczybyku! – wrzasnął brat i z całej siły kopnął wujka w ogromne brzuszysko i obiema rękami pchnął go na ścianę. Wujek, ogromne, spasione chłopisko, rymnął na cementową posadzkę… Na ratunek przybiegł mu lokaj.
Nazajutrz tą samą bryczką, którą przyjechaliśmy, odwieziono nas do Warszawy. Jako wynagrodzenie za roczną pracę zrzucono mamie przed domem worek ziemniaków. Nie wiem, czy te ziemniaki były dane za wiedzą wujka, czy z samowolnej inicjatywy kogoś ze służby. Jeżeli chodzi o mnie, byłam zachwycona powrotem do domu. Rozpoczynało się dla mnie prawdziwe życie warszawskiego dziecka.
[1] Władysław Bełza, „Katechizm polskiego dziecka” – zbiór 15 wierszy o charakterze patriotycznym wydany w 1901 r. i wielokrotnie wznawiany (po lewej wydanie piąte z rycinami, Lwów 1912). Nazwa zbioru pochodzi od tytułu pierwszego wiersza, rozpoczynającego się od słów: „Kto ty jesteś? Polak mały…”. Autorka cytuje fragment (1., 2. i 4. zwrotkę) z wiersza Disce Puer. Często przytaczała również dwie pierwsze zwrotki wiersza Co kochać, dodając trzecią swojego autorstwa:
Co masz kochać? pytasz, dziecię,
Co dla serca jest drogiego?
Kochaj Boga, bo na świecie
nic nie stało się bez niego.
Kochaj tatę, mamę twoją,
módl się za nich co dzień z rana,
bo przy tobie oni stoją,
niby straż od Boga dana.
(dodatek J. Mroczkowskiej)
Módl się za tych, którzy płaczą,
Za gwiazdki, słonko na niebie,
A na samym już ostatku,
módl się za mnie i za siebie.
[2] W jednym z rękopisów autorka zdaje się sugerować, że chodzi o majątek jej matki chrzestnej Romany Chrzanowskiej lub kogoś z jej krewnych.
[3] Wojna polsko-bolszewicka 1919–1921
Między odradzającą się Polską a Rosją nie istniała żadna uznawana przez strony granica. Stworzona przez Rosjan Armia Zachodnia zaczęła przejmować z rąk Niemców opuszczane przez nich tereny, zanim Józef Piłsudski jako Naczelnik Państwa i Naczelny Wódz, zdążył podjąć jakiekolwiek decyzje i sformułować Wojsko Polskie. Wojna rozpoczęła się 14.02.1919 starciem koło miasteczka Mosty, gdzie oddziały wojska polskiego powstrzymały dalszy marsz na zachód Armii Zachodniej w ramach operacji „Cel Wisła”. Zgodnie z decyzją Józefa Piłsudskiego 16.04.1919 r. wojska polskie rozpoczęły ofensywę, docierając aż do Wilna i Lwowa. Po nieudanych pertraktacjach pokojowych Piłsudski, obawiając się, że po pokonaniu białych bolszewicy całe siły skoncentrują przeciw Polsce, zarządził wyprawę kijowską. Do czerwca 1920 r. wojska polskie odnosiły sukcesy. Mińsk i Kijów zostały zajęte. Zwycięstwa bolszewików nad białymi spowodowały, że od marca 1920 r. cała uwaga wojska koncentrowała się przeciwko Polsce. Pod jego naporem Polacy musiały się szybko wycofywać. W sierpniu 1920 r. wojska bolszewickie dotarły już pod Warszawę.
[6] Gumno – w zależności od regionu:
1) część gospodarstwa przeznaczona do przechowania lub młócenia zboża;
2) klepisko w stodole, na którym mełło się zboże;
3) podwórze z budynkami gospodarskimi.a gumnie mogły stać drewniane budowle, takie jak młockarnia oraz stodoła, w której suszono snopy siana i mełło się zboże.
[7] Ochotnicza Legia Kobiet (OLK) – polska ochotnicza kobieca organizacja wojskowa utworzona we Lwowie w 1918 r. jako oddział milicji, miesiąc później przekształcona w formację wojskową. Kobiety pełniły początkowo funkcje administracyjne, kurierskie i wartownicze, później walczyły nawet na linii frontu. Członkinie organizacji brały udział w bitwie o Lwów, walkach o Wilno oraz w wojnie polsko-bolszewickiej. Podczas tej ostatniej OLK liczyła 2500 ochotniczek, a jej członkinie służyły praktycznie we wszystkich rodzajach wojsk polskich: piechocie, kawalerii, artylerii, służbie sanitarnej, intendenturze oraz w wywiadzie.
[8] Ignacy Jan Skorupka (1893– 1920) – ksiądz katolicki, kapelan Wojska Polskiego. Jego śmierć stała się jednym z symboli bitwy warszawskiej. Gdy umierał, był kapelanem lotnym I batalionu 236 Pułku Piechoty Armii Ochotniczej. Pułk formował się w budynku szkoły im. Władysława IV na Pradze. Składał się głównie z młodzieży gimnazjalnej i akademickiej. 13.08.1920 r. pułk wymaszerował na front. Wieczorem batalion dotarł do wsi Ossów, leżącej na linii frontu. 14 sierpnia Ignacy Skorupka zginął od postrzału kulą w głowę podczas toczącej się pod wsią bitwy. W komunikacie Sztabu Generalnego WP z 16 sierpnia opisano: bohaterską śmierć ks. kapelana Ignacego Skorupki (…), który w stule i z krzyżem w ręku przodował atakującym oddziałom. Faktycznie prawdopodobnie zginął od zabłąkanej kuli ekrazytowej w czasie udzielania żołnierzowi ostatniego namaszczenia.
[9] Bitwa warszawska (Cud nad Wisłą) – 03.08.1920 r. wojska bolszewickie przypuściły atak na Warszawę. Zdobyto Radzymin i jedna z dywizji ruszyła na Pragę, druga na Nieporęt i Jabłonną. Siły polskie stawiły zaciekły opór na całej linii frontu od Wiązowny po rejon Radzymina i 15.08 zdołały odbić Radzymin. 16.08 uderzenie armii Sikorskiego z fortu Modlin i znad Wkry doprowadziło do opanowania Nasielska. Udanym manewrem zaczepnym było kontruderzenie znad Wieprza, dzięki któremu siły polskie dostały się na tyły wojsk sowieckich pod Warszawą. Już pierwsze dni kontruderzenia przyniosły ogromne sukcesy. Większa część wojsk sowieckich przeszła do nieskoordynowanego odwrotu. 18.08 Piłsudski przegrupował wojska, by stworzyć grupę pościgową. Ofensywa jesienna to pasmo sukcesów wojsk polskich, których zwieńczeniem były bitwy pod Komarowem (31.08) i nad Niemnem (20–26.09). 12.10 w Rydze zostało zawarte zawieszenie broni, a sześć dni później, również w Rydze, podpisano traktat pokojowy, który wyznaczył powojenną granicę Polski na wschodzie.
[10] Fornal – najemny robotnik rolny obsługujący konie, pracujący nimi w folwarkach. W okresie międzywojennym określenie „fornal” rozszerzano na ogół robotników rolnych.
[11] Suteryna (lub suterena) – pomieszczenie mieszkalne lub biurowe położone poniżej poziomu gruntu.