2. Dziecko Warszawy
Pierwsze chwile po śmierci ojca były dla mojej matki szczególnie trudne. Należało zmienić zajmowane dotąd mieszkanie przy ulicy Koszykowej na tańsze lokum. Znaczyło to zerwać z dotychczasowym życiem, które choć trudne z powodu kilkuletniej choroby ojca, nie było jeszcze tak beznadziejne, jakim się miało stać po jego śmierci. W centrum Warszawy trudno było o pracę, a opłata komornego wysoka.
Pierwsza przeprowadzka była na Pragę[1], gdzie w owym czasie najłatwiej było o pracę. Zamieszkaliśmy na Pelcowiźnie przy ul. Jasnej 30, przemianowanej później na Pomorską[2].
Dzielnica[3] ta zabudowana była drewnianymi parterowymi domkami, z małymi ogrodami warzywnymi, między którymi sadzono drzewa owocowe, przeważnie wiśnie i jabłonie, a na krańcach krzaki bzu. Obejścia ogradzano płotkami z drewnianych sztachetek i od ulicy obsiewano kwiatami, które zwłaszcza wieczorem lub po deszczu rozsiewały silny zapach bzu czy maciejki, oraz przyciągały oczy domowników i przechodniów żywością koloru maków i kusząco pięknej wijącej się dołem nasturcji.
ul. Pomorska 5, 1936 r. – Otylia Fabisiewicz i Zdzisław Tomaszewicz. Zdjęcie ze zbiorów Henryka Podczaskiego.
Na naszej ulicy od mieszkalnych domów oddzielone podwórkiem stały rzędem drewniane komórki przeznaczone na opał. W rogu podwórka znajdowały się ubikacje, z których fekalia służyły do użyźniania ogródków. Niektórzy gospodarze trzymali prosięta lub kozy, a pracownicy kolejowi nawet krowy, które wypasali na porosłych trawą zboczach toru kolejowego.
Domki i okalające je płotki były pomalowane na kolor ciemnej wiśni. Jeden rząd domków od drugiego dzieliła niezabrukowana ulica i podczas lata pod nogami idącego wzbijały się tumany kurzu, a podczas deszczu grzęzło się w błocie. Ponieważ dzieciarnia latem chodziła boso, błoto służyło jej nie tylko do taplania się, ale stanowiło również materiał budowlany. Dziewczynki przeważnie robiły z niego babki, chłopcy budowali mury oblężnicze, wiadukty lub tory kolejowe, w zależności od wieku.
Właścicielami domków byli przeważnie wieśniacy, którzy nie mogąc wyżywić swoich rodzin na posiadanych skrawkach ziemi, jakie im przypadły z rodzinnych działów, sprzedawali je bogatszemu sąsiadowi lub folwarkowi, a za otrzymane pieniądze budowali sobie domek i z rolników stawali się robotnikami.
Gospodarzem pierwszego domu na Pelcowiźnie, do którego się przeprowadziła nasza rodzina był wdowiec z kilkorgiem dzieci w wieku moich starszych sióstr, utrzymujący się oprócz pobieranego od lokatorów komornego z oddalonego o kilka kilometrów gospodarstwa. Nasza rodzina zamieszkała w dwóch pokojach z kuchnią. Część mebli z poprzedniego mieszkania zostało sprzedane, komorne zapłacone za kilka miesięcy z góry, reszta pieniędzy rozeszła się na bieżące wydatki. Z dawnej sypialni rodziców pozostały piękne łóżka, ze stołowego okrągły stół o dziesięciu nogach oraz wielka szafa z książkami ojca.
Ledwie się mama urządziła, znalazła jakąś pracę, wybuchła I wojna światowa. Zaczęło się kilkuletnie piekło. Mama nienawykła do pracy i rozpieszczana przez ojca chwytała się najcięższej roboty, byle wyżywić dzieci. Zimową porą jeszcze trudniej było przeżyć, zwłaszcza gdy Warszawą zawładnęli Niemcy. Wówczas mama i wiele innych kobiet chodziło do bliższych i dalszych wiosek po chleb. Część zdobytego chleba sprzedawały, żeby mieć pieniądze na kupno nowego, pozostały zjadaliśmy. Zdarzało się też, że posterunki niemieckie zatrzymywały kobiety i zabierały cały ładunek chleba. Cóż, wojna ma własne prawa. Dlatego z jedzeniem bywało rozmaicie, często posiłek musiała zastąpić książka.
Mówiono dużo o komendancie Piłsudskim. O jego legionach śpiewano pieśni. Mój brat został skautem[4]. Chodził z długą łodygą od słonecznika wybierając się bić szkopów, a ja drepcąc obok niego deklamowałam:
Wanda leży w polskiej ziemi,
bo nie chciała Niemca.
Lepiej mieć Polaka
niźli cudzoziemca.
Brat na wojnę nie poszedł, ale brał udział w rozbrajaniu zwyciężonych. Z dumą odnosił na posterunek niewiele krótsze od niego karabiny.
Początkowo życie w nowym mieszkaniu układało się normalnie. Moje siostry zaprzyjaźniły się z córkami gospodarza, które okazały się sympatycznymi dziewczętami. Tymczasem mama dostała pracę w giserni[5], która jednak niedługo trwała. Nie odpowiadała jej panująca tam atmosfera, raziła swoboda dziewcząt w obcowaniu z mężczyznami i wulgarny sposób zachowania. Rozejrzała się za innym zajęciem. Znalazła je w szkolnej bibliotece. Ale zarobki nie wystarczały na opędzenie codziennych potrzeb naszej rodziny.
Sytuację uratowały moje starsze siostry. Najstarsza z nich, Zosia, skończyła właśnie parotygodniowy kurs robienia słomkowych kapeluszy. Przytaskała do domu snop trzciny zwanej chelmen (panama) i kilka drewnianych główek, który to towar wzięła od mistrzyni. Nastąpił przydział pracy. Zosia została majstrem. Otrzymała do pomocy w wyrabianiu kapeluszy dwie siostry: Kazię i Wandzię. Czesia obowiązana była opiekować się dzieckiem, to znaczy mną. Mietek, jako jedyny mężczyzna miał pomagać Zosi, gdy przywoziła nowe snopy chelmenu.
Chelmen trzeba było najpierw oczyścić ze stwardniałych części, a później misternie wyplatać kapelusze na drewnianych główkach o różnych obwodach. Gotowe kapelusze odnosiła siostra do mistrzyni, która jej wypłacała za robotę i dawała nową wiązkę trzciny kapeluszowej, ciężką jak snop zboża. Siostra, słaba i delikatna panienka, oblewała się potem taszcząc większy od siebie snop do domu.
Wszyscy wypełniali swoje obowiązki jak należy. Ja buntowałam się tylko wtedy, gdy mnie Czesia nie chciała nosić, za to gdy mnie posadziła wśród kupy odpadków panamy, naśladowałam siostry i zdawało mi się, że im pomagam. Z dwóch uczennic Zosi, zdolniejszą do wyrabianie kapeluszy okazała się Wandzia. Wkrótce przy czyszczeniu chelmenu została Kazia, a Zosia i Wandzia wyplatały kapelusze.
Miękkie kapelusze panama dawały niezły dochód, ale praca przy ich wyplataniu była nudna i niezdrowa. Za to dziewczęta nie musiały się stykać z robotnicami z giserni i przyjmować ich obyczaje, czego najbardziej się nasza mama obawiała.
– Wolę was widzieć w trumnach niż na złej drodze – mawiała często.
Toteż wkrótce i Czesia przyłączyła się do wyplatania kapeluszy, a żeby sobie jakoś rozweselić nudną pracę siostry wyśpiewywały różne piosenki, a że miały ładne, młode głosy mijający nasze okno przechodnie, często zwalniali kroku, a nawet poniektóry przystanął, by owego śpiewu posłuchać. Wprawdzie Zosia każdą melodię kończyła „kozaczkiem”, ale pozostałe siostry zagłuszały ją, a przygodni słuchacze nie wymagali zbyt wiele od samorodnych śpiewaczek.
Czasem myślę, że dobrze się stało, że nie było spadku do podziału, bieda zjednoczyła nas, zapewniła na jakiś czas rodzinną idyllę. Wszystko układało się dobrze, gdy nasz gospodarz ubzdurał sobie, żeby rozpędzić swoje dzieci i moje rodzeństwo, ożenić się z naszą mamą i mieć zdrowe ręce do pracy oraz gospodynię dla siebie.
Początkowo liczył na to, że trudne warunki zmuszą zarozumiałą „hrabinę” do podporządkowania się jego woli, mało, będzie mu nawet wdzięczną, że on, właściciel kamienicy i gospodarstwa chce się z nią, nędzarką, ożenić. Zaplanował sobie, że po odmieszkaniu zapłaconego komornego da mamie do wyboru: małżeństwo lub eksmisja. Tymczasem wspólna praca mamy i sióstr pokrzyżowała mu plany, bowiem mama nie zgodziła się na proponowane małżeństwo, a oburzona bezduszną postawą wobec jego własnych dzieci oraz ingerencją w sprawy jej rodziny, wynajęła mieszkanie o kilka domów dalej. Następna przeprowadzka.
Ulica Pomorska i przyległe, mapa z 1936 r. zamieszona na stronie urzędu m.st. Warszawy (http://mapa.um.warszawa.pl)
Tym razem właścicielką była wdowa z trojgiem dorosłych dzieci. Ponieważ przy domu miała jeszcze sad i ogród warzywny, stragan, na którym sprzedawała owoce i jarzyny, a robociznę darmo wykonywały dzieci, ciułała groszaki na czarną godzinę. Dzieci gospodyni, dwie córki i syn zaprzyjaźniły się z moimi siostrami i często po wyjściu matki do straganu, zamiast pracować w ogrodzie, zachodziły do nas. Matkę irytowała zarówno przyjaźń swoich pociech z córkami lokatorki, wyrobnicami, jak i postawa tych „hrabianek” zabawiających się kapeluszami i śpiewem.
Ostro zabrała się za wychowanie. Starsza córka miała tego dość. Umówiła się z chłopakiem, którego kochała, a który znalazł pracę w Ameryce, by przysłał jej potrzebne papiery i wbrew woli matki wyjechała do narzeczonego. To wielce rozgniewało matkę i zaniepokoiło, żeby jej syn, także bez woli matki nie zechciał się ożenić z którąś z moich sióstr, a zwłaszcza z Zosią, która wyraźnie mu wpadła w oko. Nawet nie przyszło jej do głowy, że siostra mogłaby odmówić ręki przyszłemu spadkobiercy kamienicy z przyległościami i ze straganem.
Postanowiła zaradzić złemu w zarodku. Dobrego serca kobiecina, zaczęła moją siostrę swatać. Kandydat na mojego szwagra był to młodzieniec, który nie lubił się hańbić przyziemną pracą, choć lubił żyć wesoło i używać życia. Toteż tak siostra, jak mama zignorowały propozycję życzliwej kobieciny. Wówczas ona pod nieobecność mamy zaczęła siostrę uświadamiać, że biednej dziewczynie bez przyszłości nie wypada wybrzydzać w kandydatach, bo może się inny nie znaleźć.
– A przecież panu Leonowi nic nie można zarzucić – tłumaczyła. – Że wesoły? Na to jest młody i kawaler, żeby się zabawiał.
– Jeśli mnie nikt inny nie zechce, zostanę zakonnicą – dumnie odparła Zosia – a Leonka niech pani zostawi dla swojej Feli.
Tego już było za dużo dla właścicielki kamienicy i straganu.
– Hrabianka de mortus! – wykrzykiwała – Jeszcze wyjdziesz za andrusa spod czarnego płotu, jeśli cię tylko zechce.
Zosia zamknęła drzwi na klucz, nie słuchając pobożnych życzeń, za to jej przepowiednia z córką spełniła się z nadwyżką. Znękana terrorem matki dziewczyna zgodziła się na propozycję małżeństwa pana Leona i poczuwszy się w ciąży, miała już go poślubić, gdy jej narzeczony za jakąś poważniejszą kradzież został osadzony w więzieniu. Panna Fela z dzieckiem na ręku i paczką żywności wystawała pod murem więziennym przez kilka tygodni, czekając na widzenie się z ojcem swego dziecka. Nie doczekała wyjścia z więzienia swego narzeczonego. Młoda i dobra dziewczyna zmęczona wstydem, nieszczęściem własnym i dziecka przeziębiła się i umarła. Wkrótce za nią podążyło dziecko.
Nasza rodzina mieszkała już gdzie indziej. Mama wynajęła trzecie z kolei mieszkanie na tej samej ulicy i w nim rozpoczęło się moje świadome uczestnictwo w życiu rodziny. Był to dla mnie prawdziwy dom rodzinny, jedyny, a tak szybko i bezpowrotnie stracony[6].
Czas przeprowadzki zbiegł się z końcem I wojny światowej. Po ponad wiekowej niewoli Polska odzyskała wolność. Obraz tych radosnych dni pozostał w sercach wszystkich, którzy je przeżyli. Wkrótce powstały polskie szkoły. W kościołach odżyły nabożeństwa. Przerosłe wiekiem dzieci przystępowały do pierwszej spowiedzi i komunii świętej. Między Warszawą a Jabłonną kursowała wąskotorowa kolejka[7].
Potrzebującym nie brakło teraz pracy, gorzej było z płacą, żywnością i ubraniem. Ale wówczas radość rozpierała serca. Nie było chleba, jadło się ziemniaki, nie było okrasy, szło się piechotą do jabłońskiego lasu po grzyby. Nie było ubrania, dodzierało się stare łachy, a wkrótce polski przemysł zaczął produkować dla młodych chłopców ubranka z papieru, dla wszystkich buciki na drewnianych podeszwach. Amerykańska Polonia pospieszyła z produktami spożywczymi dla polskich dzieci.
Dom, w którym zamieszkaliśmy, należał do rodziny kolejarza Piotra Szulimowicza. W budynku mieszkało pięć rodzin. Oprócz rodziny gospodarza, składającej się z sześciu osób, mieszkała pięcioosobowa rodzina jego kolegi, także kolejarza. Trzecia rodzina to wdowa z dwojgiem dzieci i jej chory, emerytowany ojciec. Następni to ojciec wdowiec z dorosłą córką panną, no i my, nowi lokatorzy: mama z sześciorgiem dzieci, pięć córek i jeden syn. Wrócio poszedł do pracy i nie mieszkał już z nami, ożenił się i miał córkę Wiesię. Jak ojciec był on niepokornej natury, za caratu nawet cytadela go nie minęła. Wybawił go wówczas jako nieletniego chrzestny ojciec, generał Chrzanowski. Ten brat nasz przepadł bez wieści podczas I wojny światowej.
Wnętrze domu na Pelcowiźnie; lata 20., ze zbiorów Henryka Podczaskiego.
Był to właściwie taki sam parterowy domek, jakimi była zabudowana niemal cała ulica. Dom był drewniany, kryty betonową dachówką. Z dwóch stron otaczały go paruarowe owocowo-warzywne ogródki. Jeden należał do naszego gospodarza, a drugi do jego sąsiada. Z trzeciej strony mieściły się: śmietnik, ubikacja i komórki dla mieszkańców. Od ulicy dom był ogrodzony drewnianymi sztachetkami oraz wyższą od nich furtką i bramą. W pobliżu bramy i ogrodu gospodarza znajdowała się betonowa studnia, nakryta z wierzchu drewnianym daszkiem, pod którym znajdował się również drewniany wałek z przywiązanym doń łańcuchem i drewnianym wiadrem, którym przy pomocy żelaznej korby nabierało się wodę.
W rogu podwórza znajdował się śmietnik, była to stojąca na podwyższeniu skrzynia, zakryta drewnianym, zbitym z desek, wiekiem. Śmiecie wysypywało się odchylając klapę wieka, wybierało się otwierając boczną klapę i wygarniając je wprost na podstawiony wózek. Ponieważ wybierano je według potrzeby, śmietnik nie cuchnął, a pomalowany olejną farbą, pod cieniem zieleni dużego drzewa, wyglądał raczej na dekorację.
Stanisława Łysakowska, ul. Kartuska 1935; a zbiorów Henryka Podczaskiego.
W przeciwnym od niego rogu stał wielki gołębnik, malowany na czarno, z dużą drucianą siatką do łapania gołębi – największa przyjemność naszego gospodarza i jego kolegów. Od strony ulicy między sztachetami a domem przez całą długość rosły kwiaty, a zimą przykrywała je biała puchowa pierzyna śniegu. Wejścia na podwórko strzegła wysoka brama i furtka służąca na co dzień. Mankamentem była tylko ubikacja, stojąca w głębi za śmietnikiem, służąca wszystkim mieszkańcom domu. Skrzynia kloaczna była umiejętnie zabezpieczona od strony ogrodu i fetor nie mógł się ulatniać.
Rodziny obu kolejarzy zajmowały – każda – duży pokój z kuchnią, matka z dwojgiem dzieci i ojcem jeden średniej wielkości pokój. Izdebka ojca i córki była bardzo niewielka. Nasze mieszkanie było mniejsze od poprzednich. Przypadł nam w udziale spory pokój z kuchnią oraz przybudówka z piwniczką, przypominająca coś pośredniego między werandą a sienią.
Przybudówka pełniła też rolę osobnego wejścia, pozostali mieli wspólne. Jej cienkie, drewniane ściany, brak okien i pieca sprawiały, że można w niej było mieszkać tylko latem. Wówczas sypiała w niej któraś ze starszych sióstr. Jesienią w znajdującej się tam piwnicy składało się zimowy zapas. Piwniczka zapełniała się ziemniakami, stawała tam również beczka kiszonej kapusty, wieszało się wianki grzybów, oraz stały jakieś chwilowo niepotrzebne sprzęty. Tego luksusu zazdrościli nam pozostali lokatorzy, za to ich mieszkania były dwu- i trzypokojowe.
Oprócz przybudówki nasza rodzina miała do dyspozycji 20 m² ziemi, na której mama siała włoszczyznę i kwiaty. Poza tym mieliśmy, podobnie jak pozostali mieszkańcy domu, komórkę na opał i inne potrzeby.
To mieszkanie już dobrze pamiętam, gdyż było to zaraz po I wojnie światowej. Umeblowanie było bardziej niż skromne. Początkowo stały w pokoju wspomniane wyżej piękne łóżka z sypialni moich rodziców, z pięknie rzeźbionymi gałkami, oraz coś w rodzaju szafeczki na naczynia kuchenne. Nad nią wisząca na ścianie półka z szufladkami na talerze, kubeczki i łyżki, pod oknem stał stół, a do siadania służył taboret i ławka oraz kufer, w którym znajdowała się odzież i bielizna, a w małej przegródce pamiątki rodzinne. Okrągłego stołu już nie było. Nie było także ojcowej biblioteki i nie widywałam mamy w żałobie, którą przez parę lat nosiła.
Pelcowizna 1938 – przejazd kolejowy i budka na Toruńskiej.
Potem zaczęły znikać inne ubrania, w których przyzwyczaiłam się ją widywać, gdy w niedzielę siadała na ławce przed domem – w powszedni dzień ani ona, ani siostry nie miały na to czasu. Specjalnie zainteresowałam się seledynowym kostiumem wykończonym na dole sukni szczoteczką, którą lubiłam głaskać jak żywe, mięciutkie zwierzątko. Na moje pytanie, dlaczego mama nie nosi tego kostiumu, otrzymałam odpowiedź, że jest on chwilowo w lombardzie. W przyszłości nieraz słyszałam ten wyraz i dowiedziałam się, że oddane do lombardu rzeczy nigdy już nie wracały do domu.
Od lewej: Kazimiera i Czesława Godlewskie, ok. 1918 r.
Potem zniknęły z domu moje trzy starsze siostry. Ale one nie zostały oddane do lombardu, więc od czasu do czasu przychodziły nas odwiedzać. Gdy od jesieni znalazły pracę w Warszawie, dom opustoszał. Najrzadziej odwiedzała nas Czesia, najczęściej Kazia, najmłodsza z tamtej trójki. Pracowała na stacji kolejki wąskotorowej Warszawa-Jabłonna i samodzielnie się uczyła. Kazia zawsze przywoziła nam prezenty, ale mnie najbardziej rozpieszczała. Gdy odwiedzała nas pod nieobecność mamy, po zrobieniu porządków w domu, co zresztą robiła każda z odwiedzających nas sióstr, grzała wodę, kąpała mnie, przebierała w czyste ubranie, prała zdjęte ze mnie ciuchy i rozwieszała je do wysuszenia, a potem czesała mnie, wiązała we włosy wstążkę i szłyśmy na spacer.
Ach, jakie to były śliczne chwile! Jakie oczekiwane. Jakże ta kilkunastoletnia dziewczynka umiała rozmawiać i kochać swą małą siostrzyczkę.
– Kaziu, dlaczego nie jesteś w domu zawsze? – pytałam. – Dokąd odeszły Czesia i Zosia?
– Pracujemy, aniołku, żeby mamie było lżej.
– A Wandzi i Mietka też nigdy nie ma, chodzą do szkoły, a ja taka sama… – żaliłam się.
– Nic to, kochanie, niedługo i ty pójdziesz do szkoły, i będziesz miała mnóstwo koleżanek.
– Bawić się to ja mam z kim. Na podwórku bawimy się z Olkiem, Frankiem i Leonkiem, trochę ze Stefcią, ale ja wolę ciebie i Zosię, Czesię i Wandzię, tylko Mietka nie wolę, bo on mnie bije.
– Poskarż się mamie – doradzała.
– Skarżyłam się, ale mama powiedziała, że on jest chłopak i dlatego bije.
Kazia ciężko westchnęła:
– Proś Bozię, żeby mi pomogła skończyć szkołę, to ciebie zabiorę, a może obie wyjedziemy do Francji.
– To ty się uczysz? – zdziwiłam się.
– Pracuję i uczę się, a jak skończę, to cię zabiorę.
Wszystkie braki wyrównywała nam atmosfera panująca wśród mieszkańców, z gospodarzami włącznie. W letnie świąteczne dni po południu mężczyźni zabawiali się na podwórzu gołębiami, kobiety siedząc na ławkach gwarzyły o swoich sprawach, chłopcy grali w palanta lub obserwowali loty gołębi, a dziewczątka tańczyły przy dźwiękach coniedzielnej popołudniowej muzyki dobiegającej z sąsiedniej ulicy.
[1]Dojazd na Bródno:
Metalowy most Kierbedzia, powstały w 1864 r. przy Zamku Królewskim, był jedynym połączeniem z Pragą. Przez niego kursowały tramwaje konne do Dworca Petersburskiego (dziś Wileńskiego). Regularna zabudowa kończyła się przy Dworcu Petersburskim, dalej rozciągały się pola bez należycie ugruntowanych dróg. Dopiero w 1900 r. czterokilometrowy odcinek drogi od Cmentarza Bródnowskiego do Rogatki Wileńskiej poszerzono i położono chodnik z płyt betonowych. Zaczęły kursować tam omnibusy konne.
Większość zdjęć Bródna zamieszczona w niniejszym rozdziale pochodzi ze zbiorów zgromadzonych dzięki akcji „Bloki pełne historii”. Za użyczenie ich serdecznie dziękuję organizatorowi Bartoszowi Wieczorkowi.
Plan stołecznego miasta Warszawy, Nakład Towarzystwa Doraźnej Pomocy Lekarskiej, 1919 r. Skala 1:25 000, W lit. F. Kaprzykiewicz w Warszawie, ul. Miodowa 6.
Mapa Warszawy 1947 r. (stan przedwojenny).
[2] Zmiana nazw ulic na Pelcowiźnie:
W 1916 r. włączono w granice Warszawy osady Nowe Bródno, Pelcowiznę oraz okolice. To pociągnęło za sobą konieczność zmiany nazw ulic. Zastąpiono już istniejące nazwy na obszarze Warszawy oraz przemianowano ulice noszące nazwy związane z tradycjami rządów rosyjskich (Aleksandrowska, Mikołajewska).
Na obszarze Pelcowizny całkowicie zmieniono nazwy ulic, zastępując je nazwami urobionymi od regionów i nazw północnej Polski. Istniało tam 11 równoległych ulic biegnących na osi wschód-zachód, którym odpowiadało w okresie międzywojennym 10 ulic. Zaczynając od północy były to:
1. ul. Kościuszki (potem ul. Toruńska),
2. ul. Ogrodowa (ul. Helska),
3. ul. Jasna (ul. Pomorska),
4. ul. Aleksandryjska (ul. Bojanowska),
5. ul. Moniuszki (ul. Warmińska),
6. ul. Widok (ul. Dobrzyńska),
7. ul. Szkolna (ul. Kartuska),
8. ul. Kolejowa (ul. Malborska),
9. ul. Mickiewicza (ul. Królewiecka),
10. ul. Górna (ul. Wyszogrodzka),
11. ul. Wąska.
Kształt dawnej Pelcowizny przypominał trapez rozszerzony ku północy. Siatkę wymienionych ulic przecinała z płn. na płd. ul. Landwarowska, z którą łączyła się ul. Jabłonowska. Obecnie teren dawnej Pelcowizny wchłonięty został przez dawne FSO, Trasę Toruńską i węzeł kolejowy stacji Warszawa-Praga. Z dawnej Pelcowizny pozostał tylko kościół pod wezwaniem św. Jadwigi.
[3] Historia Bródna i Pelcowizny:
Początki Bródna sięgają IX w., gdy na terenie obecnego Lasu Bródnowskiego powstał warowny gród, jeden z trzech na terenie obecnej Warszawy. Nazwa Bródno pochodzi od przepływającej w pobliżu rzeki Brodni. W XV w. istniała tu królewska wieś Bródno.
Kolonia i folwark Pelcowizna pojawiają się na mapach ok. 1830 r. Pelcowizna prawdopodobnie została założona przez Pelca, od którego wzięła się jej nazwa. Jednak na mapie rękopiśmiennej z 1783 r. na tym terenie pojawia się miejscowość Skurzec. Nazwa może więc pochodzić od przemysłu garbarskiego – specjalności pobliskiego Golędzinowa, która później została zniemczona (niem. pelz – skóra futro; pelzen – odzieranie ze skóry). Około roku 1820 wytyczono tamtędy szosę modlińską (dziś ul. Modlińska).
Po wybudowaniu Cytadeli Warszawskiej Bródno leżało w pasie, gdzie dozwolona była tylko parterowa zabudowa drewniana. Gwałtowniejszy rozwój gminy Bródna miał miejsce, gdy uruchomiono linię Kolei Nadwiślańskiej i otwarto stację Praga (1875 r.). W 1862 r. wybudowano Kolej Petersburską (Dworzec Wileński) oraz Kolej Terespolską łączącą Warszawę, Kijów i Moskwę (Dworzec Wschodni). Bezpośrednie połączenie z Rosją i niskie ceny przyczyniły się do rozbudowy dzielnicy. Wielu przemysłowców przenosi swoje zakłady z lewobrzeżnej Warszawy lub buduje nowe fabryki, do których prowadziło wiele bocznic kolejowych.
Wówczas powstaje Nowe Bródno na zachodniej części gruntów wsi Bródno (1870-1880), które to osiedle od razu ma charakter przedmiejski. W tym okresie powstały liczne zakłady przemysłowe. Toteż mieszkańcy Bródna i Pelcowizny rekrutowali się z robotników zatrudnionych w zakładach produkcyjnych oraz z kolejarzy.
W 1905 roku – przeciw władzom carskim strajkowało 1500 robotników gminy Bródno, wstrzymano też ruch na kolei. W 1911 r. po rozbrojeniu fortów podmiejskich Warszawy zniesiono zakaz budowania murowanych budynków. W 1914 r. szybko zbliżali się Niemcy, więc wycofujące się władze rosyjskie zarządziły ewakuację zakładów przemysłowych. Większość sprzętu została wywieziona do Rosji. Ewakuowano również załogi warsztatów wraz z rodzinami. Zakłady, których nie zdążono ewakuować, wysadzano w powietrze.
Po wejściu Niemców do Warszawy w 1915 r. zaczęto naprawiać szkody. Wykonano jezdnie na ul. Odrowąża i Białołęckiej, został założony Dom Ludowy przy ul. Kiejstuta. Rok później 04.1916 r. tereny Bródna i Pelcowizny zostały włączone w granice Warszawy (25. komisariat). Po zakończeniu I wojny światowej nastąpił dynamiczny rozwój Bródna i Pelcowizny. W tym okresie nastąpiła poprawa warunków bytowych mieszkańców. Ułożono jezdnie i chodniki, zakładano kanalizację, oświetlono ulice latarniami gazowymi, zelektryfikowano większość domów, a nawet w części założono instalację gazową. Na wysokim poziomie stały kultura, wychowanie, sport. Rozwinęła się sieć bibliotek, powstały dwa Domy Ludowe, sieć szkół powszechnych.
Opis ilustracji:
1. Fragment rosyjskiej mapy z 1872 r. z widocznymi osadami: Pelcowizną, Żeraniem i Starym Bródnem.
2. Dworzec kolejowy Warszawa-Praga w pobliżu Pelcowizny, Maksymilian Fajans, 1877.
Na podstawie: Bródno i okolice w pamiętnikach mieszkańców, tom I,
praca zbiorowa pod red. Rafał E. Stolarski, Warszawa 2010
(wcześniejsze wydanie: red. Anna Dunin-Wąsowicz, Warszawa 1995).
[4]Związek Harcerstwo Polskiego (ZHP):
ZHP na Nowym Bródnie powstał w 1918 r. jako samodzielny zastęp skautów. Była to jedna z najprężniej działających organizacji. Przez jej szeregi przechodziła prawie cała młodzież bródnowska. Podczas wojny bolszewickiej prawie wszyscy członkowie ZHP na Bródnie zgłosili się do wojska. Dla uczczenia poległych harcerzy powstał Pomnik Sokołów przy kościele Matki Boskiej Różańcowej.
[5] Gisernia (etym. niem. giessen – odlewać z metalu) – warsztat odlewniczy, zajmujący się odlewaniem z metalu gotowych wyrobów końcowych, zazwyczaj jednostkowych.
Oto jak odlewnię na Pelcowiźnie wspomina P. K. Dunin-Błaszkowski:
W głębi ulicy [Warmińskiej] mieściła się odlewnia ołowianych precjozów pana Santorskiego, roznosząca wokoło mdły zapach farb nitrowych. Modelarzem odlewni był, mieszkający nieco dalej przy ul. Pomorskiej, wielce utalentowany rzeźbiarz pan Niechciał.
Polikarp Kazimierz Dunin-Błaszkowski „Pelcowizna – moja pasja moja młodość”
w: Bródno i okolice w pamiętnikach mieszkańców, tom II,
praca zbiorowa pod red. Rafał E. Stolarski, Warszawa 2010 r., str. 100.
[6] Wiersz napisany przez córki (prawdopodobnie Kazię) dla Klementyny z okazji urodzin, prawdopodobnie w 1913 r., po śmierci ojca:
Kochana Mamo!
Rok temu składając Ci życzenia
Los srodze nas schłostał,
Po niem rozpacz, zwątpienie
Chłód i głód tylko został.
Ależ Mamusiu kochana i droga
Nie zawsze bywa szlak usłany cierniem i łzami
I ufni w miłosierdzie Pana Boga
O spokojny żywot dla Ciebie błagamy.
By ci dał zdrowie i siły w Twem czynie,
By ci zdmuchnął rozpacz z Twej drogi,
By ci zabłysła jasna gwiazda ninie
I wrócił nazad dobrobyt i spokój błogi
Oto błagają Pana zastępów twe dziatki,
Dla których nad wszystko jest drogim
Radość, dobrobyt i zadowolenie kochanej matki
O co prosząc padamy czołem przed Bogiem.
Kwiatów na wieniec nie mają Twe dzieci
Ale Ci dajemy wieniec z pięciu serc spojony,
Ten zawsze świeży i liść zeń nie obleci,
Zawsze żyjący, bo Twą krwią skropiony.
[7] Jabłonowska Kolej Wąskotorowa (zwana też Karczewską) – kolej kursująca pomiędzy Jabłonną przez Warszawę do Karczewa i Starej Miłosny w latach 1900-1961. Była ona przed wprowadzeniem komunikacji miejskiej jedynym połączeniem Bródna, Pelcowizny i Pragi z Warszawą.
„Ciuchcia” była tak wolna, że wskakiwało się do niej i wyskakiwało w biegu. W 1925 r. po uruchomieniu wzdłuż ulicy linii tramwajowej, zaczęto podejmować kroki ku likwidacji kolejki.
Dodatkowo władze kolejowe uruchomiły bezpłatne pociągi uczniowskie z Dworca Warszawa-Praga do Wschodniego i Gdańskiego. Przejazdy rano i popołudniu za okazaniem legitymacji uczniowskiej lub studenckiej.
Stefan Brzozowski, o kolejce Jabłonowskiej
(…) Przez Pelcowiznę, poprowadzono jednotorową linię kolejki wąskotorowej do Jabłonny. Jej początek znajdował się pod mostem Kierbedzia i częściowo pod jego łącznikiem z ul. Zygmuntowską. Stacja nazywała się Warszawa-Most. Odjeżdżały z niej także pociągi do Karczewa. (…) Przy wyjściu na perony, pasażerowie przyjeżdżający, musieli okazywać bilety okresowe, zaś jednorazowe oddawać. (…) Kolejkę tę pieszczotliwie i żartobliwie nazywano „ciuchcią” lub „samowarkiem”.
Pierwszym przystankiem był Golędzinów. Blisko niego mieściła się psiarnia, w której przebywały bezpańskie psy znalezione w mieście albo złapane przez hycli. Gdy kolejka zatrzymywała się na przystanku, to zawsze było je widać, a zwłaszcza słychać. (…) Następnym przystankiem były Śliwice. Stała tam budka kasy biletowej obsługiwanej przez kasjerki mieszkające przeważnie w naszej kolonii. Następnym przystankiem była stacja Pelcowizna. Stał na niej stacyjny drewniany budynek z dość obszerną poczekalnią, w której też była kasa biletowa. Jak pamiętam, podłoga tej poczekalni była wyłożona zwykłymi cegłami. Na stacji była bocznica, dzięki której miały miejsce mijanki pociągów. Bocznice były także na dwóch dalszych stacjach Wiśniewo i Henryków.
Opis ilustracji:
1. Kolejka wąskotorowa na stacji Śliwice
2. Dziewczyny z Pelcowizny, a w tle kolejka jabłonowska.
3. Straż kolejowa na Bródnie, ul. Oliwska 2, 1932 r.
Fragment z artykułu „Obrazki Śliwickie, Pelcowizna”
zamieszczonego na: http://podczaski.genealogiapolska.pl.
Dodaj komentarz
Chcesz się przyłączyć do dyskusji?Feel free to contribute!