11. Kwatera w Lipkowie
Rodzina siostry Dani[1] była wzorem rodzin patriarchalnych, czyli liczna, zgodna, zdyscyplinowana i pobożna. Przy życiu zostało ośmioro dzieci, sześciu chłopców i dwie dziewczyny. Starsza z dziewcząt, Mania, zajmowała się porządkiem w domu, praniem dla całej rodziny i prowadzeniem sklepu, młodsza Ania przygotowywała się do egzaminu wstępnego do szkoły średniej.
Dwaj starsi chłopcy byli już żonaci. Obaj terminowali u ojca i mieli zawód kowala i rzeźnika. Najstarszy z nich, Kazio, ożenił się z miłości z biedniutką dziewczyną, obdarzoną jednak tyloma wspaniałymi cechami, że w krótkim czasie zdobyła nie tylko miłość męża, lecz także szczerą sympatię całej mężowskiej rodziny. Gdy się zjawiłam w Lipkowie, Kazio miał już w pobliżu rodziców kuźnię i rozpoczął budowę domu. Na razie mieszkał w jednym pokoju niewykończonego budynku. Ze względu na coraz trudniejszą sytuację i niewielki dochód z kuźni dzierżawił latem sady, które dawały niezły dochód.
Drugi syn, Henio, ożenił się z rozsądku z córką gospodarza, która mu wniosła w posagu murowany dom z kawałem gruntu. Młodzi małżonkowie założyli sobie we własnym domu w Babicach sklep spożywczy, trzymali krowy i kilka świń. Dorobili się już nawet córeczki Barbary. Żona Henia była śliczna, a szczególnie piękne były jej oczy: duże, szafirowe, obrzeżone czarnymi brwiami.
Miała też dźwięczny głos i śpiewała w miejscowym kościele. Kultywowała wyniesioną z domu pobożność, która jednak tchnęła nutą dewocji. Zdawało się, że nie wynika z potrzeby serca, z miłości bliźniego, a z chęci przypodobania się księdzu i otoczeniu.
Być może to, a także pewna doza zarozumiałości posażnej panny sprawiły, że nie cieszyła się ona taką sympatią teściowej jak biedniutka żona Kazia. Sytuacji nie zmieniło nawet pojawienie się wnuczki, ubóstwianej przez całą rodzinę, i choć obaj kuzyni mieszkali w pobliżu kościoła w Babicach, moja siostra po nabożeństwie zachodziła do Henia, ale u Kazia zostawała na herbacie.
Po śmierci szwagra i wyprowadzeniu się starszych braci głową rodziny został trzeci z braci, Staś. Czwarty, Stefan, odbywał służbę wojskową w Rembertowie i był zaopatrzeniowcem sklepu.
Lipków i jego okolice znane są z Sienkiewiczowskiej powieści Ogniem i mieczem. W Babicach nie było już wprawdzie opisywanego przez Sienkiewicza zajazdu, ale na jego miejscu pośrodku rynku stał duży parterowy dom*, w którym znajdowały się karczma, sklep rzeźniczy oraz mieszkanie rodziny karczmarza i rzeźnika w jednej osobie. Tu także sąd prowadził rozprawy przeciw drobnym wykroczeniom mieszkańców Babic i okolic.Piąty Zygmunt od jesieni miał iść do wojska, a najmłodszy Władzio, pieszczotliwie zwany Lalusiem, chodził do szkoły podstawowej odległej o cztery kilometry, znajdującej się w wiosce parafialnej w Babicach.
Natomiast w Lipkowie znajdowały się ruiny opisanej przez Sienkiewicza karczmy[2] i plac, na którym rzekomo odbył się pojedynek Bohuna z Wołodyjowskim. W pobliżu stała zniszczona kapliczka oraz dworek, w którym według słów wieszcza „udzielono posieczonemu Bohunowi pomocy”.
Urzeczona powieścią Sienkiewicza, oglądałam i identyfikowałam opisywane miejsca, wsłuchiwałam się w opowiadania mieszkańców. Lipkowski dworek[3] przypominał raczej zwykły murowany dom. Stał na końcu wsi, a mieszkała w nim właścicielka majątku, od niedawna wdowa, matka dwóch synów, z których starszy na stałe przebywał za granicą, a młodszy był wówczas studentem.
W obejściu stała nieczynna kapliczka. Drzwi do niej luźno wisiały na jednym zawiasie i właśnie przez powstałe po obu bokach szpary wciskałyśmy się z kuzynką do jej wnętrza. Pozarywany dach groził w każdej chwili zrzuceniem na głowę dachówek albo wręcz zawaleniem. Powybijane szyby, zerwana posadzka. Na ścianach wisiało kilka wyblakłych, nienadających się do kradzieży obrazów. Przy kapliczce było kilka grobów, a wśród nich grób męża ówczesnej dziedziczki, Suwalda[4]. Wszystko – pałac, kaplica i otoczenie – wydawało mi się szare, martwe i tajemnicze, a przede wszystkim zaniedbane.
Miejsca, które powinny zajmować klomby i trawniki, porastały dziko rosnące chwasty. Dworek oddzielał od drogi prowadzącej z Lipkowa do Harnówka strumyk obrośnięty po obu stronach dzikimi jeżynami, głogiem i malinami, którego wody zasilały dworski staw, niegdyś zarybiony. Przez przerzucony nad strumykiem most wchodziło się do kaplicy i na dworski dziedziniec. Mostek był drewniany, a z obu stron biegły barierki z żelaznych rur. Staw znajdował się po jego prawej stronie. Ponieważ miałyśmy zakazane zbliżać się do pałacu, nigdy tam nie byłam.
Właściciele dworku, zwłaszcza po śmierci dziedzica, niewiele interesowali się życiem mieszkańców Lipkowa, a nas mało obchodziło życie właścicieli. Byłyśmy pod urokiem poezji okresu romantyzmu, zwłaszcza Słowackiego, twórczości Sienkiewicza, snułyśmy marzenia na przyszłość. A czego to nie wymyślą młode dziewczęce głowy… Na przykład marzyłyśmy o tym, że odkupimy lipkowski dworek i w jednej jego połowie będzie mieszkała moja siostra Dania, z Manią i Anią, a w drugiej moja mama z siostrami. Ania będzie nauczycielką w lipkowskiej szkole[5] i będzie utrzymywała matkę i siostry. Ja, pisząc i wydając książki, będę utrzymywała swoją rodzinę. Poza tym odrestaurujemy kaplicę.
Nie zrealizowałyśmy naszych planów, ale kapliczka została odrestaurowana, a przyczynił się do tego nasz kuzyn inżynier Grudziński, który złożył plan i kosztorys potrzebnych prac.
Na cmentarz lipkowski też rzadko zachodziłyśmy, a nawet przechodząc obok, oglądałyśmy się nie bez lęku, czy nie ukaże się nam jakaś zjawa. Nasz Kazio bowiem, brat Ani i najstarszy syn Dani, opowiedział nam, że gdy pewnego wieczoru wraz z kilkoma kolegami paśli w pobliżu kaplicy konie, ukazał im się sam pan Wołodyjowski.
– Czyżby pan Michał zaszedł do Lipkowa zobaczyć, czy we dworku nie przebywa jakaś urodziwa panna, do której warto by zaśpiewać „Jak tatarska orda…”? – zastanawiałam się podniecona. – A może przyszedł zobaczyć, jak się żyje Polakom w wolnej Ojczyźnie?
Na utrzymanie swej dziesięcioosobowej rodziny szwagier czerpał dochód ze sklepu spożywczego, w którym urzędowała Mania, z rzeźnictwa, w którym terminowali synowie i terminatorzy. Budując dom na dworskim placu, szwagier zobowiązał się w pierwszej kolejności remontować dworski sprzęt gospodarczy. To sprawiło, że kuźnia przez cały rok była czynna.Wieś ożywiały czteroklasowa szkoła powszechna i przedsiębiorstwo mojego szwagra. Rodzina siostry posiadała drewniany, kryty gontami domek, jakimi wówczas zabudowana była cała wioska. W domku znajdowały się tylko trzy izby. W jednej był sklep spożywczy, w drugiej – pokój rodziny, gościnny i sypialnia rodziców, dziewcząt i małych dzieci w jednym, starsi zaś sypiali na słomie na strychu. Trzecia izba to kuchnia i podręczna spiżarnia. Oprócz domu były jeszcze zabudowania, w których mieściły się warsztat rzeźniczy i kuźnia.
Dom siostry i jej małżonka promieniował na całą wieś religijnością i serdecznością rodzinnych relacji oraz życzliwością wobec współmieszkańców. Do wspólnych posiłków przy okrągłym stole o dziesięciu nogach zasiadało nie mniej niż 15 osób, także czeladnicy i terminatorzy.
W domu mojej siostry życie płynęło według raz na zawsze ustalonego planu. Każdy z członków rodziny miał przydzieloną pracę, za którą był odpowiedzialny. Nawet trójka najmłodszych oprócz nauki miała swoje obowiązki, ale mimo tej systematyczności życie rodziny wcale nie było nudne.
Podczas pobytu u siostry ja spałam z kuzynką Manią, a Ania z matką. Porwana zapałem do nauki wstawałam niemal o świcie i zasiadałam do książek. Po jakimś czasie Ania, uchylając jedno oko i przewracając się na drugi bok, jęczała:
– Janka, nie wstawaj! – i natychmiast zasypiała, by za chwilę znów powtórzyć swoje: – Nie wstawaj – aż do zupełnego rozbudzenia.
Wówczas wstawała i biegłyśmy do okrążającego dworek, obrośniętego malinami i jeżynami strumyka. Myłyśmy się w chłodniej wodzie, czystej i orzeźwiającej, następnie szłyśmy w krzaki malin i jeżyn. Najadłszy się do syta, umyte i uczesane zasiadałyśmy do lekcji. Pozostali wstawali nieco później, więc żaden hałas nie mącił ciszy i nie przeszkadzał w nauce. Po pewnym czasie wstawali chłopcy. Jeden karmił konie, inny szedł do warsztatu czy po wodę na herbatę do oddalonej o kilka domów studni. Woda na potrzeby gospodarcze była na miejscu.
O godzinie siódmej pokój już był sprzątnięty, herbata zaparzona i rozpoczynało się śniadanie. Stojący na środku pokoju duży, owalny stół obsiadali kuzyni i terminatorzy. Siostra Dania jako jedyna z rodzeństwa osiadła na wsi, co sprawiło, że niemal bez przerwy odwiedzali ją kuzyni z miasta, nie wyłączając także rodzeństwa z mojej matki. Posiłek bez względu na gości był skromny. Na śniadanie przeważnie herbata i chleb z kaszanką lub czarnym salcesonem. Jeśli chodzi o kaszankę, to ubiegało się o nią wiele warszawskich sklepów, taka była smaczna. W niedzielę było kakao i do chleba po kawałku kiełbasy, a na obiad tradycyjny rosół z makaronem, ziemniaki ze słoniną, do tego kawałek mięsa z rosołu lub kotlety i mizeria czy sałata. Na kolację zupa z chlebem albo jak rano herbata.
Po kolacji i sprzątnięciu pokoju odmawiana była wspólna modlitwa przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej, która obowiązywała także gości. Modlitwa wieczorna trwała dosyć długo, modliliśmy się bowiem za żywych i umarłych, za papieża, za duchowieństwo, a także w zależności od miesiąca odmawialiśmy litanię lub różaniec. Modlitwy przekraczały znacznie pół godziny, a przydługie klęczenie, zwłaszcza latem, gdy dzieci miały gołe kolana, było męczące. Najbardziej dawało się to we znaki najmłodszemu synowi Dani, Lalusiowi. I zdarzyło się w dniu pierwszego czerwca, gdy skończyła się majowa litania do Najświętszej Marii Panny, że Laluś zapomniał o czerwcowej litanii i radośnie poderwał się z kolan, a tu poważny głos matki ogłasza:
– A teraz Litania do Najsłodszego Serca Jezusa.
– Znów mama wytrzasnęła…? – zawołał Laluś i serdecznie się rozpłakał. Nikt nie przyszedł mu z pomocą, więc pochlipując, wrócił na miejsce i kończył modlitwę.
Podczas deszczowej niedzieli jeden z dorosłych już synów oświadczył, że z powodu deszczu nie pójdzie do kościoła. Matka spojrzała na niego i spytała łagodnie:
– A gdyby tak na ciebie czekał tysiąc złotych, poszedłbyś?
– Jasne – odrzekł syn.
– Tak myślałam – zgodziła się. – A jeśli właśnie dzisiejsza Msza Święta więcej zaważy na sądzie ostatecznym?…
Syn już bez słowa ruszył na deszcz, który jednak zaraz przestał padać.
Oprócz wspólnej modlitwy w domu siostry był jeszcze zaprowadzony przez szwagra zwyczaj, zgodnie z którym zarówno pracujące we wspólnocie rodzinnej dzieci, jak i terminatorzy w sobotę otrzymywali tygodniówkę na drobne wydatki. Ania i Laluś, a tym bardziej ja tygodniówek nie otrzymywaliśmy, ale siostrzeńcy, a zwłaszcza Zygmuś, dostawszy wynagrodzenie, fundowali nam kwas i pestki z dyni. Jedno i drugie stanowiło wielki przysmak warszawskiego światka. Nawet śpiewano o tym piosenkę:
Ale żeś mnie zdradziła, pal cię sześć.
Nie będziesz więcej piła kwas i pestki jeść.
Toteż obie z Anią nie tylko nie zdradzałyśmy fundatorów, ale starałyśmy się im odwdzięczyć. Na każdą niedzielę czy święto znajdowali w szafie wyczyszczone ubrania, uprasowane koszule i krawaty, czyste kamasze, uprane i pocerowane skarpetki, nie zapominałyśmy też o chusteczkach do nosa. Te przywileje nie przysługiwały jedynie Stefanowi. Już nie o kwas chodziło, ale będąc zaopatrzeniowcem, miał do dyspozycji konia i często jeździł do Warszawy, a mimo to nigdy nie chciał nas podwieźć na lekcję. I nie tyle chodziło nam o zmęczenie (były to 4 kilometry w jedną stronę), ile o przyjemność jazdy.
Rozzuchwalone poparciem całej rodziny nie czyściłyśmy mu ubrania, nie cerowałyśmy skarpet, musiał sam sobie to wszystko zrobić. Nie bałyśmy się jego gniewu i dąsów. No bo niechby już nie fundował nam niedzielnego kwasu, ale dlaczego nie chciał nas podwozić?
Dopiero znacznie później starsi chłopcy wykryli tajemnicę. Kuzynek nie mógł z nami inaczej postępować, ponieważ poznał taką, której z urzędu musiał fundować kwas i pestki, i nie tylko się z nią spotykał, ale podwoził ją właśnie jadąc po towar. A w ogóle to wpadł po uszy i Jance (bo tak jego szczęśliwa wybranka ma na imię) do dnia dzisiejszego funduje nie tylko kwas i pestki… Ale skarpetki nadal sam pierze[1]. I dobrze mu tak! Za naszą krzywdę.
W niedzielę wszyscy spaliśmy dłużej. Krzątała się tylko starsza córka siostry, Mania, przygotowując spory sagan kawy z mlekiem, krojąc pajdy chleba, pięknie układając je w koszyku. W drugim koszyku rumieniły się kajzerki albo rogale. Na półmiskach rozkładała nie jak w dzień powszedni kawałki kaszanki czy plastry salcesonu, tylko pachnące kawałki kiełbasy.
Zapachy dochodzące ze sklepu budziły Lalusia i przypominały mu, że to niedziela. Zrywał się z łóżka i mył w podwórkowej umywalni – stojącej na stołku miednicy z wiadrem wody. Potem zdejmował stojące na szafie trzewiczki, siadał na podłodze i delektując się, wsuwał je na stopy – latem trzewiczki nosił tylko w święto. Po wspólnym śniadaniu jedna osoba zostawała gotować obiad, pozostali szli do kościoła, a po obiedzie mieli wolne.
Często niedzielny obiad przyrządzał szwagier. Była to największa nasza radość, ponieważ umiał smacznie gotować i lubił patrzeć na znikające z talerzy i półmisków specjały. Tylko starsi jadali na oddzielnych talerzach. Nasza trójka posilała się ze wspólnego półmiska. Pozwalało nam to na drążenie tuneli w stercie tłuczonych ziemniaków i porywanie niewolników w postaci skwarków lub grzybków czy przeprowadzanie do swego kanału sosu, którym były polane ziemniaki. Tylko kotlety były zbyt duże do przeciągnięcia. Podczas tej zabawy wszyscy tracili powagę, a my rozbawieni, po sprzątnięciu ze stołu i zmyciu naczyń, biegliśmy bądź to nad strumyk, bądź to do pobliskiego lasu na grzyby.
Raz tylko byłam świadkiem kłótni małżeńskiej mojej siostry. Właśnie skończyliśmy obiad, ale jeszcze siedzieliśmy przy stole, tylko szwagier wstał i zwrócił się do niej:
– To ja już jadę, Daniu, a ty, kochanie, dopilnuj wyrobu wędlin.
Siostra bodaj nigdy nie miewała odmiennego zdania od małżonka, teraz jednak coś w nią wstąpiło. Spojrzała na męża, podniosła dłoń do góry i zwinąwszy ją w pięść, powiedziała:
– Otóż Franiu, zawsze cię słuchałam, a dziś właśnie nie posłucham – zwiniętą w piąstkę dłonią uderzyła w blat stołu, podkreślając bunt. Z zapartym tchem obserwowaliśmy rozgrywającą się scenę, czekając, co dalej nastąpi. Tymczasem szwagier, który się naprawdę spieszył, trzymając w jednym ręku czapkę, drugą podjął leżącą na stole piąstkę i mocno ubawiony podniósł ją do ust, mówiąc:
– Oj Daniu, Daniu, nie wierzę, że będziesz taka niedobra – włożył na głowę trzymaną czapkę i wyszedł. Nadal milczeliśmy, czekając na epilog tej niezwykłej sceny. Po dłuższej chwili siostra obejrzała się na swoją gromadkę:
– Czy słyszeliście, co tatuś powiedział? Na co czekacie?
Odpowiedział jej chóralny śmiech, potem każdy poszedł do swoich zajęć. W rodzinie Dani nie było miejsca na wulgaryzmy czy wzajemną agresję.
Z Anią na korepetycje biegałyśmy do Babic. Środek placu zajmowała opisana przez Sienkiewicza karczma. Z jednej strony była siedmioklasowa szkoła powszechna, a przed nią wspólna studnia z korbą i łańcuchem. Za szkołą cmentarz. Po przeciwnej stronie królował nad okolicą wysoką wieżą oraz zdobnym ogrodzeniem kościół parafialny. Była to parafia wielu okolicznych wiosek, w tym i Lipkowa. W pobliżu kościoła przepływał obrzeżony drzewami strumyk, a w głębi ogrodu znajdował się dom pana Carossi zamieszkałego na pozostałościach byłego folwarku.
Przed lekcją zawsze wstępowałyśmy do kościoła w Babicach[6] na krótką modlitwę. Zdarzyło się, że właśnie był pogrzeb jakiegoś dziecka i rodzice poprosili, żeby zanieść trumienkę ze zwłokami z kościoła na cmentarz. Było to bliziutko, więc chętnie wyświadczyłyśmy im tę przysługę. Właśnie pogrzebowy kondukt wyruszył z kościoła. Przodem szli ksiądz z organistą, nieco za nimi my z Anią niosłyśmy na ręcznikach trumienkę ze zwłokami dwuletniej dziewczynki, kilkoro dzieci niosło kwiaty, a dalej rodzice dziecka i znajomi.
Po odśpiewaniu zaintonowanej przez organistę pieśni, za nami dał się słyszeć rozżalony i drżący ze zmęczenia i bólu po zmarłej dziewczynce głos matki opowiadającej o jej zaletach:
– Nie było piękniejszego i lepszego od niej dziecka! Bywało, poszła do ogrodu, narwała kwiatków, przyniosła… a teraz… – załkała.
Idący przodem ksiądz obejrzał się na nas i uśmiechnął. Skarga kobiety i bez tego działała na nas rozśmieszająco, ponieważ przypomniała średniowieczną noc Dziadów. Uśmiech księdza sprawił, że krztusząc się od powstrzymywanego śmiechu, omal nie upuściłyśmy trumienki.
Po pogrzebie pognałyśmy na lekcję. Rodzina korepetytora składała się z trzech osób: matki i dwóch nieżonatych synów. Młodszy z nich był nauczycielem szkoły powszechnej w Babicach, starszy – po studiach, obecnie bezrobotny – zarabiał udzielaniem korepetycji.
Wcześniej uczył w szkole średniej, ale zwolniono go z pracy prawdopodobnie za komunistyczne poglądy. Był to doskonały pedagog, wykształcony i rozumny. Słuchanie jego wyjaśnień wystarczało, by nie trzeba było uciekać się do książki. Ja jednak notowałam, w obawie, by nie zapomnieć.
Obie z Anią miałyśmy wspólny program, z tą różnicą, że ona uczyła się niemieckiego, a ja francuskiego, tak jak mi nakazała Kazia. Korepetytor uczył nas wszystkich przedmiotów. Zadania matematyczne zadawał z pamięci i wspólnie z nami rozwiązywał. Prowadzone przez niego lekcje sprawiały mi przyjemność, a on z kolei cenił moje odpowiedzi. Jego pochwały wzbudzały moją nieufność:
– Chwali mnie, ponieważ mu za to płacą, ale może ani zadania, ani odpowiedzi nie są na poziomie programu? – myślałam podejrzliwie.
Wróciwszy do domu, otworzyłam książkę do matematyki i przystąpiłam do rozwiązywania zadań. Aż się zdziwiłam. Nie sprawiały mi żadnych trudności. To mnie przekonało do nauczyciela. Zaufałam więc korepetytorowi i zabrałam się solidnie do nauki. Nie jestem w stanie opisać, jaka się czułam szczęśliwa, że mogę się uczyć, że spełniają się moje najgorętsze marzenia. Za następny miesiąc nauki zapłaciła siostra Zosia.
Podczas lipca i sierpnia kilkakrotnie zgłaszałam się do swojej protektorki na ulicę Smolną. Napisałam drugą powieść, która też spotkała się z dobrą oceną pani Sempołowskiej. Nadal jednak otrzymywałam tylko obietnice, a w ostatnich dniach przed egzaminami pani Sempołowska z zażenowaniem oznajmiła, że od września nie dało się nic zrobić, ale od półrocza miejsce się na pewno znajdzie i gorąco zachęcała, żeby nie przerywać starań.
– Czyli koniec z nauką – pomyślałam.
Ostatecznie więc ja egzaminu nie zdawałam, a moja kuzynka nie zdała. Postanowiono, że wobec tego będzie się dalej uczyć u korepetytora, a wiosną złoży ponownie egzamin, tylko o klasę wyżej.
– A może by tak – powiedziała siostra – pani Sempołowska, zamiast szukać dla ciebie szkoły z bezpłatnym internatem, której może nie znajdzie, pomogła dostać się do gimnazjum naszej Ani?
Zaprotestowała Mania, której słowo w rodzinie bardzo się liczyło:
– Nie może być – oświadczyła. – Janka jest zdolna, pilna i pracowita, panią Sempołowską sama poznała i porozumiała się z nią i może to dla niej jedyna szansa. Natomiast Ania niech się przyłoży do nauki i zda, to ją bez protekcji przyjmą.
– Masz rację, tak mi się tylko powiedziało… – przyznała matka.
– A mnie dziś Heniowa mówiła, że wzięłaby Jankę, bo nie ma komu Basi pilnować, a uczyć to i u niej by się mogła – powiedziała Laluś.
– Tak ci powiedziała? – zaperzyła się siostra. – Znalazła się mądra, no, no. Jej się zdaje, że nauka to zabawka, wystarcza godzinkę posłuchać u nauczyciela, a potem bawić dziecko… Nawet gdyby Janka musiała iść do pracy, pójdzie do obcych, a swoim wysługiwać się nie będzie. Obcy oceni, uszanuje i zapłaci, swój wyzyska i zlekceważy.
– Na razie Janka zostaje u nas i chodzi z Anią na lekcje – zdecydowała Mania.
– Naturalnie – przyświadczyła siostra. – I nie myśl, Jasiu, że to jakaś łaska. Przy tobie to i Ania jako tako się uczy, a z zapłatą… Za następny miesiąc nauki zapłacę ja, za kolejny Henio, a dalej to się zobaczy… może matka coś przyśle…
– Może naprawdę dostanę się od półrocza do warszawskiej szkoły? – myślałam ucieszona takim obrotem sprawy.
Tak się stało, jak siostra zarządziła. Należność za czwarty miesiąc nauki matka korepetytora odebrała w postaci towaru w sklepie kuzyna. Gryzły mnie jednak wyrzuty sumienia:
– Henio nie ma obowiązku płacić za moją naukę – myślałam. – Trzeba mu będzie zwrócić.
Sytuacja gmatwała się. Mimo że mąż Dani i jej starsze dzieci musiały ciężko pracować, nigdy nie dano mi odczuć, że byłam im ciężarem.
Moja pierwsza komunia święta połączyła się z bierzmowaniem, którego dokonał ksiądz biskup Kakowski[7]. Do bierzmowania wraz ze mną szli również Ania i Władzio (Laluś). Wśród innych dzieci wyglądałam jak kopciuszek, ale i Dani się wówczas nie przelewało. Uroczystość odbywała się w kościele parafialnym w Babicach, a po jej zakończeniu pozwolono nam się zabawić na dziedzińcu kościelnym dzwonem, żartując:
– Kto głośniej zadzwoni, tego imię w przyszłości stanie się głośniejsze.
Ja z naszej trójki zadzwoniłam najsłabiej…
Tymczasem Mietka powołano do służby wojskowej. Służbę rozpoczął w trzecim pułku strzelców konnych w Wołkowysku. Jeśli dobrze pamiętam, okres służby w tym pułku trwał trzy lata. Mietek nie skarżył się na to. Nawet rad był, że dadzą mu konia, którego będzie mógł ujeżdżać, karmić i który będzie jego prawdziwym przyjacielem. Właściwie Mietek już od kilku lat umiał jeździć, ale teraz będzie mógł robić to stale. Warszawiak nie zawiódł swego kapitana. Okazał się doskonałym jeźdźcem i zdyscyplinowanym żołnierzem. W zawodach jeździeckich zdobywał pierwsze miejsca.
Podczas odbywania służby poznał młodą dziewczynę, którą zamierzał poślubić. Snuł plany, że zostanie w wojsku zawodowym, zdobędzie tytuł podoficera… Tymczasem dziewczyna zachorowała i po paru tygodniach zmarła. Było to dla niego ciężkie przeżycie, którym nie miał się nawet z kim podzielić. Mimo to nie zmienił planów i nadal marzył o zawodowej armii.
[1]Rodzina Wawrzonkiewiczów i Sotomskich, ok. 1935 r.
Od prawej górny rząd: Stanisław Wawrzonkiewicz, Henryk Wawrzonkiewicz z żoną Natalią z Sotomskich, dalej Daniela z Godlewskich, najstarszy syn Sotomskich, rodzice Natalii Sotomskiej (z butelką i kieliszkiem). Chłopiec w sukience z przodu to Jan Bałut – najstarszy syn Mani z domu Wawrzonkiewicz. Klęcząca dziewczyna po prawej to córka Henryka i Natalii, Barbara
[2]Karczma ta została rozebrana w 1921 r.
[3]Dworek w Lipkowie wraz z przyległą do niego kaplicą (obecnie kościół św. Rocha) został zbudowany w 1792 r. przez Jakuba Paschalisa Jakubowicza. Autorem projektu był Hilary Szpilowski. Dwór często zmieniał właścicieli, dlatego podupadł.
Kaplicę remontowano w latach 1950–1952 staraniami księdza Stefana Kowalczyka – powstała tam parafia św. Rocha. W 1957 r. dwór został odbudowany i przeznaczony na plebanię. Plany odbudowy dworku i remontu kościoła św. Rocha przygotował Jan Grudziński – krewny autorki. Wówczas proboszczem został Wacław Kurowski. Ksiądz oddał się ocalaniu historycznej pamięci Lipkowa. Zgromadził spore zbiory, z których stworzył prywatne muzeum historii Lipkowa.
[4]Pierwszym właścicielem i budowniczym dworu w Lipkowie był Jakub Paschalis Jakubowicz, Ormianin przybyły do Polski ok. 1760 r. z Tokatu w Anatolii. Jakubowicz otworzył w Lipkowie manufakturę pasów kontuszowych, za co został nobilitowany przez króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, jako że pomnażał pożyteczne rękodzieła.
Majątek wielokrotnie zmieniał właścicieli. W 1880 r. stał się własnością Kazimierza Szetkiewicza. Do jego córki Maryni przyjeżdżał w konkury do Lipkowa Henryk Sienkiewicz. Po ślubie na prośbę żony umieścił w Lipkowie i Babicach scenę z pojedynku Bohuna z Wołodyjowskim.
Po kilku jeszcze zmianach ostatnim właścicielem dworku był Jerzy Suwald.
[5]Ania wprawdzie nie została nauczycielką, ale wyszła za nauczyciela z Lipkowa.
[6]Parafia Babice erygowana została w XIII–XIV w. Pierwszy kościół parafii pw. Wniebowzięcia NMP był drewniany. W 1728 r. właściciele majątku Babice: Jan Szembek, kanclerz koronny i jego żona Ewa z Leszczyńskich, ufundowali murowany kościół.
W XIX w. kościół wymagał gruntownego remontu i rozbudowy (znacznie powiększyła się parafia), jednak Babice leżały na przedpolu fortyfikacji twierdzy Warszawa, gdzie władze carskie nie wydawały pozwolenia na budowę. Uzyskano pozwolenie w 1898 r. na rozbudowę istniejącej świątyni. Dodano jej dwie nawy boczne, transept i nowe prezbiterium. Z pierwotnej fasady pozostała zaledwie część środkowa. Nowy kościół gotowy był w 1902 r.
W latach 1922–1923 dobudowano wieżę.
[7]Aleksander Kakowski (1862–1938) – biskup rzymskokatolicki, arcybiskup metropolita warszawski w latach 1913–1938, prymas Królestwa Polskiego w latach 1925–1938.
Pochodził z drobnej szlachty mazowieckiej. Od 1887 r. był wykładowcą teologii i literatury polskiej w seminarium duchownym w Warszawie. W 1901 r. został kanonikiem warszawskim, następnie prałatem.
W 1910 r. uzyskał stopień doktora teologii na Akademii Duchownej w Petersburgu i w tym samym roku został jej rektorem. W 1913 r. car Mikołaj II polecił mu objąć stanowisko arcybiskupa warszawskiego. W czasie I wojny światowej był zwolennikiem orientacji prorosyjskiej. Przed bitwą warszawską był jednym z trzech dyplomatów, którzy nie opuścili zagrożonej Warszawy, co więcej, znalazł się wśród żołnierzy pierwszej linii w okopach obronnych wokół Radzymina.
W okresie międzywojennym niezwykle aktywny. Przy jego współudziale w 1925 r. zawarto konkordat z Watykanem. Jako arcybiskup warszawski był inicjatorem budowy wielu kościołów i kaplic. W 1930 r. powołał Katolicki Związek Instytucji i Zakładów Wychowawczych Caritas. Zorganizował działalność kleru wśród młodzieży akademickiej, zalecał opiekę nad zabytkami sztuki sakralnej, był inicjatorem utworzenia Muzeum Archidiecezjalnego w 1936 r.