11. Las i pole
Tarzecki las było widać z naszego podwórka. Prowadziła do niego polna, biała od suszy, piaszczysta droga. Przy wejściu do lasu na starej brzozie wisiała kapliczka, pod którą zawsze położone były kwiaty, choć nigdy tam nikogo nie widziałem. Przy tej kapliczce jest rozgałęzienie dróg, jedna biegnie wzdłuż lasu, można nią dojść na Wisielec, a druga przecina skraj lasu i prowadzi na Budy.
Wszędzie tu pachniało grzybami i kwitło pełno konwalii, a po lewej stronie drogi rosły graby. Wyglądały bardzo pięknie wiosną, gdy obsypane były młodym, jasnozielonym listowiem, przez które przebijały się promienie słońca. Albo jesienią, gdy liście były jasno żółte i las wyglądał iście bajkowo. Wśród tych grabów na skraju lasu często spotykałem padalca, zawsze myślałem, że to jest wąż, a padalec to beznoga jaszczurka, która mruga oczami, czego węże nie robią. Zawsze spotykałem go w tym samym miejscu, na skraju zacienionej polany, był brązowy, miał około pół metra długości, poruszał się niezdarnie, ale szybko wśród wilgotnych liści, by ukryć się gdzieś w spróchniałym pniu. Idąc do lasu odwiedzaliśmy staw. Był on ukryty w lesie i większość miejscowych ludzi nie wiedziała o jego istnieniu. Zwierzęta przychodziły tam pić wodę. Wokół niego było pełno śladów saren i dzików.
Na jagody chodziło się na Wisielec. Tam były najlepsze i było ich najwięcej. Miejsce to wywoływało w nas jakiś dreszcz emocji, a to dla tego, że kiedyś ktoś się tam powiesił. Było to skrzyżowanie leśnych duktów, przy którym stał nieduży dąb. Było tam zawsze cicho i pusto. Podczas zbierania jagód właziłem na ów dąb i trzymając się rękoma gałęzi, udawałem wisielca. Nie wszyscy byli tak odważni, dziś wiem, że to było głupie, gdybym był sam, pewnie również bym się obawiał.
Często widziałem nad lasem krążącego jastrzębia, szukającego ofiary. Nad polami rozegrała się kiedyś prawdziwa bitwa powietrzna jastrzębia z bocianem. Zrelacjonował mi ją Mroczkowski. Jastrząb atakował bociana jak myśliwiec, który atakuje bombowca nurkując na niego z różnych stron. Gdy jednak bocian raz go trafił, to tylko pierze się posypało i jastrząb odleciał bezładnie machając skrzydłami. Kiedyś Milek Raś, nasz sąsiad, starszy ode mnie o siedem albo osiem lat, pokazał mi gniazdo owego jastrzębia. Było ukryte na jednej z wysokich sosen na skraju lasu, może z dwadzieścia metrów nad ziemią. Było duże, około metra średnicy. Chodziłem tam potem sam je obserwować, jednak nigdy nie udało mi się wypatrzeć jastrzębia. Czasami leżały pod drzewem siwo-zielonkawe skorupki jaj, po wykluciu młodych.
Z naszego podwórka wychodziła na zachodnią stronę droga, która ciągnęła się przez łąkę, pola i kończyła za lasem, łącząc się z polną, ale publiczną drogą. Służyła tylko nam, do zwożenia plonów, transportu maszyn i pędzenia krów. Nad łąką zawsze krążyły czajki, razem ze skowronkami oznajmiając, że nadchodzi wiosna. Czarno-białe czajki są wielkości gołębia, o dłuższych nogach i czarnej czapeczce na łebku. Z tyłu głowy, wyrastają im długie pióra tworzące charakterystyczny czub. W locie wyglądają jak duża litera M.
Za łąką, z której latem z powietrzem płynęła woń siana, rozpoczynały się pola pełne złotych kłosów. Po lewej stronie drogi była miedza z Rasiem, który sprowadził się tu po wojnie z gór. Był porządnym człowiekiem, chociaż starą Rasiową, jego żonę, podejrzewano o czary. Po prawej stronie była miedza z Pomstą, pochodzącym zza Buga, nazywaliśmy go „Zemścik Chalijera”. Miał taki śmieszny akcent. Był to nasz wróg. Mroczkowski i Pomsta do złudzenia przypominali bohaterów filmu „Sami swoi”. Mroczkowski podobny był do Kargula, a Pomsta do Pawlaka. Tak samo zacietrzewieni, chociaż nigdy nie widziałem, żeby się kłócili albo godzili.
Idąc dalej ową polną drogą po prawej stronie mijało się dwa wielkie dęby. Pamiętały niejedno, co działo się na tych ziemiach. Pomiędzy nimi był wielki dół. Kiedyś brano stąd żwir na budowę, ale teraz wszystko było zarośnięte gęsto krzakami. Dzisiaj tych dębów już nie ma. Zostały ścięte po śmierci Mroczkowskiego. Taki sam los spotkał sosnę przed naszym domem, wielkie ozdobne dęby w naszym sadzie i gruszę, która stała na miedzy z Pomstą, kawałek dalej w stronę Kał. Właśnie niedaleko tej gruszki spotkałem kiedyś największego europejskiego płaza – salamandrę. Czarną, błyszczącą z żółtymi plamami, jej wielkość dochodzi do trzydziestu paru centymetrów.
Kały to była łąka na terenie Pomstów, porośnięta krzakami i sitowiem, niemal zawsze zalana wodą i pokryta rzęsą. W ich wodach pełno było kijanek i zielonych żab, które słychać było w całej okolicy. Niekiedy nad wodą można było znaleźć rogi jelenia lub koziołka. Prawdziwe uroczysko, schowane pomiędzy lasem i polami uprawnymi. Było to siedlisko kaczek krzyżówek. Co chwilę słychać było: „kłek-kłek” kaczora i zaraz po tym: „kwa-kwa-kwa” – odzywała się kaczka. Niekiedy z ich gniazd podbieraliśmy z Andrzejem jaja. Jedliśmy je gotowane na twardo, ale kurze są lepsze. Andrzej złapał nawet kiedyś jedną z tych kaczek na rosół.
Do tego bagniska przylegała mała łączka. Często pasałem na niej nasze krowy, które wyróżniały się w okolicy, bo jako jedyne miały przód głowy całkowicie biały. Czytałem wtedy książki z biblioteki, a Kapik, nasz pies, pilnował krów. Wystarczyło raz pokazać mu, że wchodzą w szkodę, by już następnym razem sam je gonił. Kiedyś złapał małą dziką kaczkę i żywą przyniósł mi w pysku. Małe dzikie kaczki mieliśmy także w domu, wysiedziała je kura, ale i tak były dzikie, nie można było ich zamknąć, z każdego miejsca wyskoczyły, a gdy trochę podrosły wyprowadziły kurę na łąki i wraz z nią przepadły.
Za Kałami rozciągał się duży kawał pola, na którym na zmianę sadziliśmy ziemniaki albo sialiśmy żyto, potem było ściernisko albo szare kartoflisko. Po wykopkach, paląc łęty, piekliśmy w nich ziemniaki. Pole ciągnęło się aż do naszych dwóch lasów. W pierwszym po lewej stronie drogi stało kilkanaście wysokich sosen, ktoś kiedyś wycenił je na pół miliona złotych, to była na tamte czasy ogromna suma. Po prawej był las liściasty, mieszany, głównie dęby, osika i brzozy. Z niego jesienią braliśmy liście do ścielenia w oborze pod krowami. Na samym brzegu lasu stały brzozy, wabiąc swoją białą korą. Z nich wczesną wiosną spuszczaliśmy mętny, ale pyszny sok.
Pomiędzy lasami był nieduży kawałek pola uprawnego. Tutaj na skraju lasu, gdzie wzdłuż rowów stały drzewa liściaste, często spotykałem dudka, czerwono-brązowego ptaka z poprzecznymi żółto-białymi paskami i długim cienkim dziobem. Zawsze, gdy siadał na gałęzi lub zrywał się do lotu, to rozkładał swój czub na głowie. A latał nisko nad ziemią, czasami było słychać jego głuche: „up-up-up”.
Drugi las był trochę większy i cały sosnowy, wszędzie uderzała w nos woń grzybów. A było ich tu bez liku, zwłaszcza pomarańczowe kurki i czarne łebki. Drzewa na brzegu po lewej stronie sadziłem razem z matką, gdy jeszcze nie chodziłem do szkoły, dzisiaj to prawie pięćdziesięcioletnie sosny… a może już ich nie ma?
Za lasem, skręcając w prawo, można było dojść na nasze pole na Budach, było to piękne miejsce przy lesie, w którym zbieraliśmy szare kozaki i poziomki. Wzdłuż miedzy był rów, porośnięty gęstą tarniną, która na wiosnę kwitła na śnieżnobiało, a potem miała owoce podobne do jagód, tylko dużo większe, o cierpkim smaku. Były też krzaki głogu o biało-różowych kwiatach, kilka drzew słodkich i wielkich gruszek, których Guździoły zabierały czasami cały worek do Pleszewa.
Z naszym polem lnu, kwitnącym w błękicie, graniczyły wielkie połacie żółtego łubinu – istna bajka. Na łące przy brzozowym lesie pasły się krowy, a my opiekaliśmy nad ogniskiem nabite na kije jabłka lub gruszki. Przychodziły wtedy do nas dzieciaki, które pasły krowy na sąsiednich łąkach. Starsi palili papierosy, a pod wieczór robiliśmy pokaz wirujących ogni. Do podziurawionej, uwiązanej na drucie puszki, nakładało się żaru z ogniska. Gdy się nią kręciło, powstawały w powietrzu ogniste koła. Nieraz zabawa się przeciągnęła i wracaliśmy z krowami do domu gdy było już zupełnie ciemno. Bałem się wtedy strasznie. Gdy szliśmy przez las, zawsze coś przelatywało przez drogę, to w jedną, to w drugą stronę, a gałęzie trzeszczały. Zazwyczaj jednak staraliśmy się wracać przed zmrokiem.
Latem robiliśmy sobie szałasy w ogrodzie i spaliśmy w nich, jednak całą noc ciężko było wytrzymać. Posłanie stawało się coraz twardsze i nad ranem bywało strasznie zimno. Jakoś się trzymaliśmy, tylko Roman w nocy uciekał do domu, narażał się przez to na kpiny, którym nie było końca. Czasem w nocy robiliśmy wypady na makówki na pole za Pakulskim. Gdy byliśmy dziećmi, mak rósł sobie na polach, całe połacie, kwitnące na biało-fioletowy kolor, wyglądało to pięknie, a gdy zginęło parę makówek, nikt tego nawet nie zauważył. Zawsze mówiono nam:
– Nie jedzcie tyle maku, bo zachorujecie na śpiączkę.
Ale jakoś nikt z nas nie chorował. Na papierówki chodziliśmy do Mikołajczyka, czereśnie były na działce Piotrowskiego przy drodze do Lubini Małej, a na brzoskwinie biegaliśmy do Stęchlickiego na Suchą. Chociaż mieliśmy swój wielki sad, to i tak kradzione smakuje lepiej, a jaka przy tym była adrenalina, gdy nas ktoś pogonił.