10. Staw
Wychodząc z podwórka na zachodnią stronę, po chwili znajdowaliśmy się na łąkach, które ciągnęły się wzdłuż całej wsi, w dolinie Lubianki. Droga na pole czy do lasu biegła przez mostek na Lubiance. Był to mały zwyczajny mostek, ale byliśmy z niego bardzo dumni. Po zimie, Lubianka zmieniała się w wielką groźną rzekę. Kiedyś wpadłem do jej rwącej wody i gdyby nie Andrzej, który mnie wyciągnął, to dzisiaj nie pisałby tej książki. Woda lała się ze mnie jak z wodnika. Biegnąc do domu zastanawialiśmy się, dlaczego choć wpadłem na głowę, cały byłem mokry, a głowę miałem suchą. Nawet czapka mi nie spadła.
Gdy Lubianka występowała z brzegów, zalewała łąki. Woda miała kolor kawy z mlekiem, niosła ze sobą deski, gałęzie, wszystkie mosty po drodze zabierała, a naszego nigdy, zawsze się utrzymał. Wówczas po kryjomu wyciągaliśmy koryto i pływaliśmy nim po tych zalanych łąkach, między krami lodu, nieraz do późnego wieczora. Pewnego razu zbite kawałki kry nie pozwalały nam dobić do brzegu i strach zajrzał nam w oczy. Koryto było solidne, spokojnie unosiło trzy osoby, ale wiosła łamały się od rąbania w lodzie drogi do brzegu, a tu robiło się coraz ciemniej i ciemniej. Na szczęście jakoś udało nam się wydostać. Matka dostałaby zawału, gdyby wiedziała, co wyprawiamy.
Po przejściu przez mostek, po lewej stronie na łące za Lubianką był nasz staw. Nie był on duży. Poza pijawkami, ślimakami, jelonkami wodnymi oraz wielkimi szczeżujami, z których muszle nadawały się na popielniczki, w stawie były piękne duże karasie. Mroczkowski, zazwyczaj w niedzielę, gdy nie pracował na polu, przynosił nad staw kipę, taki wielki kosz, w którym nosiło się sieczkę dla koni, wchodził z nią do wody, obchodził kilka razy naokoło kosza, wszystko to wyglądało bardzo tajemniczo, jak jakiś rytuał, potem podnosił kosz i zawsze w środku było kilka ryb.
Miałem już dziesięć lat, były żniwa. Filipiaki podesłali mi Józinka pod opiekę, miał chyba z pięć lat. Nie byłem z tego niańczenia zadowolony, był z niego zupełny maminsynek, zawsze w długim rękawie i czapeczce. Był straszny upał, siedzieliśmy nad stawem, w którym woda i tak już prawie wyschła, pozostało tylko małe oczko, w którym w szlamie kłębiły się ryby. Nagle słyszę rozpaczliwy krzyk:
– Chodź tu mnie wyciągnąć!
To ten maminsynek wpadł do stawu i zaczął się topić. Szlam sięgnął już mu prawie do pasa. Pierwsze co pomyślałem, to że jego matka mnie zabije, potem biegiem przyniosłem jakąś deskę z mostu, rzuciłem ją na ten szlam, wbiegłem na nią, zapadała się szybko, więc chwyciłem go za rękę, i wytargałem na brzeg. Najgorsze było to, że po wszystkim musiałem wyprać jego rzeczy w Lubiance, bo stał upaprany jak sierota. Obiecał, że nic o tym nie powie… i tak wszystko wygadał, maminsynek.