7. Konie
Matka z Mroczkowskim szykowała w lesie drewno na zimę, ja pilnowałem domu, Andrzej z końmi był na polu. Mieliśmy dwa niezłe konie: starego kasztana i gniadą – młodą klacz. W tamtych czasach na wsi normą było, że małoletni pracowali końmi na polu i nikogo to specjalnie nie dziwiło. Tak było i u nas. Andrzej miał wtedy dziesięć lat i krymerował pole koło Tomczaków. Krymer to taka poznańska nazwa kultywatora do spulchniania gleby. Cały z metalu, z przodu dwa małe koła, z tyłu dwa większe i szerzej rozstawione, pod spodem kilka dużych dziabek, które opuszczało się specjalną dźwignią.
Byłem w domu sam, wyczerpały mi się pomysły na zabawę, więc postanowiłem udać się do Andrzeja. Zwłaszcza, że było to bardzo blisko, widziałem go już po otwarciu furtki. Ruszyłem wiec koło sosny, ścieżką przez pole, potem szybko przeskoczyłem na drugą stronę brukowanej jeszcze wtedy drogi i byłem na miejscu. Andrzej, widząc mnie, zatrzymał konie, chwilę rozmawialiśmy. Na tym wszystko by się zapewne skończyło, ale pech chciał, że przyszedł jeszcze mieszkający obok naszego pola Tolek Tomczak. Wpadliśmy na świetny pomysł, żeby pokazać mu jak jeździmy na krymerze. Aż trudno uwierzyć, ale robiliśmy to już wcześniej kilka razy.
Siadamy, ja z przodu, Andrzej z tyłu, konie ruszają na początku spokojnie, popisowa jazda, nagle coś je spłoszyło, a może po prostu miały nas dosyć i przeszły do galopu. Wyciągnięte kopyta migały mi przed samą głową, a ziemia spod nich waliła po twarzy i oczach, że mało co widziałem. Odwróciłem się do Andrzeja, miałem nadzieję że uda mu się zatrzymać konie i za chwilę skończy się ta szalona jazda. To, co zobaczyłem, zmroziło mnie. Lejce wypadły Andrzejowi z rąk, trzymał się czegoś i płacząc, krzyczał:
– Mamo, mamo!
Konie gnały, a krymerem zarzucało na boki albo podrzucało tak, że odrywał się od ziemi. Po którymś takim podskoku odpadło tylne koło, nie utrzymałem się, spadłem pod spód, ale uczepiłem się jakoś rękami i nogami. Z tyłu ostre dziabki, z przodu kopyta oszalałych koni. Andrzej, płacząc, krzyczał coś do mnie, prawdopodobnie moje imię, a ja plecami wlokłem się po tej naszej żużlowej drodze.
Pamiętam jak moja noga waliła po szprychach koła, myślałem, że mi ją wyrwie. Przyszedł moment, kiedy pomyślałem:
– Niech się wkręci, niech to wszystko w końcu się skończy.
Przestawałem walczyć, było mi wszystko jedno.
Ludzie próbowali zatrzymywać konie na drodze, ale przestraszone, zapienione, stanęły dopiero przed bramą wjazdową na nasze podwórko. Ktoś je odczepiał i uspokajał, ktoś inny próbował mnie wyciągnąć, nie dawał rady, tak się kurczowo trzymałem. Przybiegła nasza sąsiadka, pani Stęchlicka, mówiła coś do mnie, słyszałem ją i widziałem, ale nie mogłem się puścić. W końcu jakoś mnie wyciągnęła i przytuliła, dopiero wtedy zacząłem przeraźliwie krzyczeć. Gdy dorosłem, chciałem z nią o tym porozmawiać, podziękować… czas płynie za szybko.
Syn sąsiadki Sylwek pojechał rowerem po naszą matkę, ktoś chciał wzywać pogotowie. Do lekarza trafiłem dopiero na drugi dzień, miałem zdarte plecy, myli mi to jakąś benzyną. Przejechaliśmy krymerem ponad pół kilometra, z czego ostatnie dwieście metrów moje plecy szorowały po drodze, gdyby wysunęły się przednie koła, które przecież tak łatwo się odczepiały, byłoby po mnie. Andrzej miał tylko rozdartą nogawkę i lekko obtartą nogę.
Mroczkowski z jakichś powodów nie chodził do kościoła, choć był człowiekiem wierzącym, a wówczas powiedział mi:
– Żyjesz dlatego, bo byłeś wczoraj w kościele i ktoś nad tobą czuwał.
Urodziłem się katolikiem, nie mogę jednak o sobie z czystym sumieniem powiedzieć, że jestem człowiekiem wierzącym.