7. Mietek w służbie u kowala
Brat stał się niemożliwy, nawet z mamą przestał się liczyć. Mama nie tylko nie miała czasu zajmować się wychowaniem dzieci, ale mając kilka córek, a tylko jednego syna, ulegała słabości, tolerowała wybryki, a teraz, mimo że widziała rezultat pobłażania, była bezradna. Cóż z tego, że Mietek był zdolny i ciekawy świata, gdy niecierpliwy i zarozumiały. Nie myślał też o przyszłości, że powinien zdobyć jakiś zawód dający szansę na usamodzielnienie się.
Mietek poszedł wprawdzie terminować, ale co parę tygodni zmieniał kierunek zainteresowania zawodem, nigdzie nie mógł zagrzać miejsca. Swoim niezdecydowaniem przypominał młodego Reymonta, z tą różnicą, że Reymont miał ojca, a mój brat tylko matkę, którą swoim lekkomyślnym postępowaniem doprowadzał do rozpaczy. Uciekał z terminu i puszczał się na wycieczkę, by wreszcie wylądować w domu. Od ogrodnika poszedł do bednarza, następnie do stolarza, wreszcie zawędrował w białostockie do chłopa i przez jakiś czas pasał krowy.
Właśnie odrabiałam lekcje, szczęśliwa, że mój brat tak daleko wyjechał i mam spokój, gdy spojrzawszy w okno, ujrzałam jego radośnie roześmianą twarz, a za chwilę już był w mieszkaniu. Z trudem opanowałam rozdygotane ciało. Czy nigdy się od niego nie uwolnię?
Szwagier jednak, mąż naszej przyrodniej siostry Dani, Franciszek Wawrzonkiewicz, miał już dosyć wybryków brata i matczynej pobłażliwości. Był on człowiekiem bardzo dobrym i mądrym. Sam miał ośmioro dzieci, w tym sześciu synów, z którymi dzięki ojcowskim umiejętnościom nie miał specjalnych trudności wychowawczych. Jego starsza córka Mania i starsi synowie od dawna już pracowali w rodzinnym gospodarstwie. Postanowił więc wbrew pobłażliwości mamy pokierować bratem po męsku, by się naprawdę nie wykoleił.
Szwagier prowadził w Lipkowie kuźnię i sklep rzeźniczo-spożywczy, latem zaś wydzierżawiał dworski sad owocowy oraz spory kawałek ziemi pod ziemniaki, jarzyny i trochę zboża na własne potrzeby. Wyroby rzeźnicze nie tylko wystarczały dla jego sklepu, ale były znane i cenione w kilku warszawskich. Jeśli chodzi o kuźnię, to pierwszym klientem był dziedzic Lipkowa.
Pracy było tak dużo, że oprócz synów zatrudniał jeszcze kilku terminatorów, których następnie wyznaczał na kowali czy rzeźników. Mietka jednak, mimo propozycji mamy, nie zgodził się wziąć do siebie. Mógł to zrobić, ponieważ trzymał u siebie uczniów i czeladnika, ale wolał oddać go w ręce obcego człowieka. Szwagier znał niespokojny charakter Mietka, który mógł stać się przyczyną nieporozumienia z naszą mamą lub doprowadzić do konfliktu z jego własnymi synami.
W pobliżu mojego szwagra w Babicach miał kuźnię mąż jego siostry, dobry fachowiec i niezły człowiek. Uzgodnił więc, że odda Mietka do niego. Kuzyn miał wprawdzie kilka córek, ale żadnego syna, a i o zięcia było mu niełatwo. Po pierwsze, córy były niezbyt ładne, a po drugie, gdy jedną wydał za mąż, umarła przy porodzie, a wkrótce za matką odeszło i dziecko. Wprawdzie zięć pozostał i poślubił drugą córkę, jednak wkrótce i ona, nie mając dziecka, sama patrzyła na księżą oborę[1]. Z tego powodu majster Grabowski był zmuszony oprzeć się na pracy obcych terminatorów i czeladników. Chętnie przyjął Mietka do kuźni na całkiem dobrych, jak na owe czasy, warunkach. Kowal płacił mu miesięcznie 30 złotych – niewiele mniej niż czeladnikowi, a przecież brat był uczniem.
Okazało się, że Mietek dla kuźni swego majstra był dobrym nabytkiem, ale o jego córkach ani myślał. Majster był człowiekiem uczciwym, swoim terminatorom regularnie płacił. Ale Mietek, mimo że zdolny i pracowity, był także wymagający. Nie wystarczała mu czysta bielizna pościelowa i osobista ani dobre wyżywienie, wymagał po pracy ciepłej wody do dobrego umycia się, a w sobotę do kąpieli, przy czym sam zrobił głęboką drewnianą wannę, z której korzystała też rodzina majstra.
W krótkim czasie poznali go i docenili także klienci jego szefa, który był dumny ze swego ucznia, bo nie tylko dobrze i szybko wykonywał powierzoną mu pracę, lecz także nie przyjmował łapówek od klientów ani nie wymagał podwyżki od majstra, choć dzięki jego pracowitości i energii dochód z kuźni znacznie wzrósł, mimo że ceny za wykonywaną pracę nie uległy zmianie. Cała okolica życzyła sobie, żeby ich konie podkuwał pan Miecio. Majster nie miał nic przeciwko temu. Był już niemłody, byt miał zabezpieczony, więc nie obawiał się konkurencji, zresztą nie zapowiadało się, by pan Miecio miał zamiar założyć własną kuźnię.
I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że Miecio poza pracą nie znalazł dla siebie miejsca. Miał piękny głos i słuch muzyczny. Próbował się dostać do miejscowego stowarzyszenia młodzieży, lecz gospodarscy synowie uważali, że taki robociarz nie nadaje się do ich towarzystwa. Był średniego wzrostu, przystojny, a po pracy czy w święto czysty i elegancki, tak że nie tylko córki jego majstra chciałyby go mieć za męża, ale gdy poszedł na zabawę, każda z dziewcząt pragnęła bodaj z nim potańczyć. A rodzice nie byli temu przeciwni, bo chłopak – mówili – nie tylko jak malowany, ale i dobry fachowiec. Zatem gdy go gospodarscy synowie nie chcieli uznać, temu i owemu ponabijał kowalską pięścią gęby, co z kolei zapewniło miejscowemu sądowi pracę i pieniądze.
Na tym się nie skończyło. Niespokojny charakter Mietka powodował, że stale był zamieszany w jakieś miejscowe burdy. Nie było miesiąca, by na kolegium nie znalazła się jego sprawa – najczęściej udział w bijatyce. Sprawę zawsze przegrywał i trzeba było za niego płacić. Czasem płacił majster, czasem któryś z dorosłych synów mojego szwagra, mama, on sam, a bywało, że i ja.
Miałam już 13 lat i chcąc ulżyć mamie, po lekcjach podjęłam pracę u znajomego rzeźnika. Umiałam więcej od swego pryncypała i jego żony. Prowadziłam więc bieżące rachunki, stałam za ladą, obsługując klientów, sprzątałam i szorowałam sklep i warsztat rzeźniczy. Chlebodawcy cenili moją pracę. Zarabiałam także 30 złotych. Mietek swoje pieniądze tracił na wiejskie zabawy, a moje mama zabierała na lakierki dla niego:
– Bo chłopak musi się wyszumieć.
Albo na zapłatę nałożonej przez kolegium kary:
– Bo nie można dopuścić, żeby chłopak trafił do więzienia.
W roku 1922 Wanda rozpoczęła pracę w kolejowym sanatorium we Włodawie i poznała tam znacznie starszego od siebie, ale przesympatycznego kolejarza pana Antoniego. Po miesiącu znajomości została jego żoną, panią Górecką, i wyjechali razem do Brześcia.
O Czesi nie mieliśmy żadnej wiadomości. Zosia wydzierżawiła w Krakowie stołówkę dla urzędników Banku Polskiego
[1]Podupadła na zdrowiu; była bliska śmierci.