Wyznanie

Gdyby mi przyszło raz jeszcze żyć,
A do wyboru miejsce bym miała,
To tylko Polką chciałabym być
I w Polsce bym została.

Bo gdzież jest od niej piękniejszy kraj,
Tak smętne bory, błękitne rzeki,
Gdzie człowiek z sercem szczerym jak maj,
Ojczyźnie wierny przez wieki?

Nigdzie, choć przeszłabym cały świat,
Nie znajdę kraju jak Polska nasza,
W niej każdy Polak – rodzony brat,
I mowa najmilsza – nasza.

                                                                    Janina Mroczkowska

1. Rodowód

Czy można pokierować swoim życiem? Zaplanować je według własnej woli? Być twórcą biografii? Trudny jest rozrachunek z życiorysem… ułatwia mi go to, że na swej długiej i niełatwej drodze spotkałam miłość w wielu trudnych sytuacjach, często zagrażających życiu mojemu i moich bliskich. Podejmuję się go, gdyż chcę przekazać pokoleniom skrawek historii polskiego narodu.

Jestem córką warszawianki i ziemianina. Choć ojca znałam tylko z fotografii, listów i matczynych opowiadań zdaje się, że odziedziczyłam po nim charakter ze wszystkimi jego dodatnimi i ujemnymi cechami. Z konieczności na ukształtowanie mego charakteru duży wpływ wywarła matka, do końca życia rozkochana w swej Warszawie i mężu. Po niej przejęłam zaradność warszawianki, szyk i nieugiętą dumę.

 Andrzej Godlewski (1845-1912) ojciec autorki

Matka moja Klementyna była jedynym dzieckiem Marii i Stanisława Jasińskich, i podobnie jak ja rodowitą warszawianką. Jako 15-letnia panienka była do szaleństwa zakochana w pewnym Rosjaninie, jednak na małżeństwo z nim nie pozwolili jej rodzica. Podobny wybryk młodości był wówczas, to znaczy, gdy Polska znajdowała się pod zaborami, uważany za grzech śmiertelny przeciw Ojczyźnie. Miłość matki znać była jedynie majową, podobnie jak jej ówczesny wiek, jedno i drugie przeminęło i matka całym sercem pokochała mojego ojca.

 Klementyna Godlewska z Jasińskich (1867-1963)

Młodziutka warszawianka poślubiła znacznie od niej starszego (o 22 lata) wysadzonego z siodła[1] szlachcica, utrzymującego rodzinę bądź z plenipotencji, bądź z dzierżawy folwarków. Była ona jego drugą żoną i pędziła z nim, jak mówiła, cygańskie życie tęskniąc za ukochaną Warszawą. Każde niepowodzenie męża cieszyło ją, ponieważ mogło go skłonić do zamieszkania w Warszawie. Wieś w jej opowiadaniach nie była ciekawa ani pociągająca. Matka widziała ją tylko przez okna pałacyków, w których wypadało jej mieszkać z racji stanowiska męża, mniej uwagi poświęcając czworakom[2]. Nie dlatego, żeby nie dostrzegała czworacznej biedy. Owszem, widziała ją i w miarę możliwości pomagała. Robiła to zgodnie z nauką Kościoła, czyli że żebrak nie może odejść od drzwi nie zaopatrzony. Toteż fornal[3] otrzymywał doraźną pomoc, żebrak jałmużnę, a reszta to już nie jej rzecz.

Pożycie z ubóstwianym mężem wywarło duży wpływ na młodą kobietę. Mianowicie przyjęła mężowski kult dla szlacheckiego stanu. Wprawdzie i jej rodzice, jak zresztą większość ówczesnych warszawiaków, także pochodziła z kiedysiejszej szlachty, ale ich dom przejął mieszczański styl życia, a ojciec, gdy się kiedy o szlachcie zgadało, chętnie z niej podkpiwał, a także krytykował jej wady, zwłaszcza fanfaronadę, snobizm i lenistwo. Natomiast małżonek, człowiek wykształcony ponad potrzeby uprawianego zawodu, znający ówczesną historię i literaturę, posiadał gorące uczucia dla szlachty. W jego ustach nawet jej wady wydawały się rozkochanej małżonce zaletami. Wykształcony i powszechnie szanowany mąż imponował żonie, która w miłosnym oszołomieniu aż do śmierci małżonka nie zdołała się w nim dopatrzyć najmniejszej skazy.

Mój ojciec Andrzej Godlewski był wdowcem. Jego pierwszą żoną była Karolina z Gutkowskich, która urodziła się i zmarła w Błoniu.  Kochał ją szczerze (jeszcze po jej śmierci trzymał pukiel jej włosów, o co była zazdrosna moja matka). Nie licząc przedwcześnie zmarłych, posiadał z nią siedmioro dzieci, z któ­rych najstarsza córka była rówieśnicą macochy.

Matka była dumna ze swego męża, ponieważ jako nastolatek brał udział w Powstaniu Styczniowym w 1863 roku, i z tego powodu pozbył się ojcowizny i pracował jako administrator, potem już tylko jako rządca w folwarkach tych, którzy zdołali je utrzymać. Dumna była z wykształcenia, jakie posiadał ojciec. Tę dumę i miłość wszczepiła w serca dzieci, których spora gromadka pośpieszyła zza światów i w sumie z obojga małżeństw ojciec mógł się poszczycić dwadzieściorgiem udanych dzieci[4].

Nic to, że ostatnią trójkę płodził już będąc chorym, a ja najmłodsza nie zaznałam ojcowskiej miłości, ponieważ umarł, nim mogłam go zapamiętać. Trzeba przyznać, że i ta ostatnia trójka nie ustępuje starszemu rodzeństwu, a pod wpływem kreślonego opowiadaniami matki obrazu ojca, przynajmniej do pełnoletności każde z nas widziało w nim tylko dodatnie cechy.

Ojciec skończył akademię rolniczą, znał kilka języków, a póki  służyło mu zdrowie pracował jako plenipotent administrując folwarki hrabiostwa Jezierskich, a po śmierci hrabiego generałostwa Chrzanowskich. Był wielkim patriotą, niezwykle niechętnym władzy moskali. Meldując urodziny mego brata Mieczysława w katedrze w Błoniu, choć księga była prowadzona w języku rosyjskim, przez całą szerokość strony podpisał się po polsku: Andrzej Godlewski.

Moje rodzeństwo rodziło się w różnych miejscowościach dawnego obszaru mazowiecko-kujawskiego, gdzie akurat los rzucił ojca jako plenipotenta. Ja, jako najmłodsza, urodziłam się w Warszawie na Koszykowej, a ochrzczono mnie w kościele Świętego Krzyża na Krakowskim Przedmieściu[5].

 Akt narodzin Mieczysława Godlewskiego z 1907 r. U dołu podpis ojca Andrzeja Godlewskiego

Jako że tatuś był plenipotentem hrabiego Jezierskiego, żył z nim i jego rodziną w bardzo zażyłych stosunkach. Jego żona trzymała do chrztu moją starszą siostrę, także Janinę, zmarłą w wieku niemowlęcym. Z tego powodu etatowymi rodzicami chrzestnymi mego rodzeństwa były rodziny hrabiostwa Jezierskich oraz pułkownikostwa Chrzanowskich. Ze względu na to, że trzymała mnie do chrztu Romana Chrzanowska[6], dano mi imię Janina Romana.

 Kościół Św. Krzyża (Krakowskie Przedmieście 3, Warszawa) w okresie międzywojennym.

Nie pamiętam ojca, ale jeśli o nim myślę chwytam się na tym, że myślę o nim kategoriami matki. Mimo motywacji rozumu wierzę jak ona, że liczne potomstwo rodziców nie było płodzone lekkomyślnością ojca, lecz miłością i wiernością tak wobec pierwszej, jak i drugiej żony. Dowodem, że nie szukał sobie rozrywek poza domem. To, że należało bodaj w późnym wieku, a zwłaszcza podczas sześcioletniej ciężkiej choroby zachować wstrzemięźliwość seksualną, pomyśleć o losie tych najmłodszych, można zastosować wobec każdego innego, ale nie w odniesieniu do mojego ojca…

Był mężczyzną, dobrym mężem, a poza tym „nad sierotami Pan Bóg czuwa”. Owszem, czuwał, ale i doświadczał… Wszelki związek z błękitną krwią ustał z nadejściem choroby ojca. Wówczas zrozumiał, że przyjaźń, a nawet więzi pokrewieństwa trwają tak długo jak długo można z nich czerpać korzyści, a człowiek stary i chory, w dodatku biedny, powinien umieć w porę zniknąć. Toteż ojciec to zrozumiał i po krótkim pobycie w szpitalu, w którym był operowany, umarł.

Pogrzeb ojca w pewnym sensie przypominał pogrzeb Ojca Goriot[7], bohatera powieści Balzaka. Kilka powozów ze stangretem odprowadziło trumnę ojca na Bródno. Zeszło się potomstwo jego pierwszej żony Karoliny i starsze dzieci mojej mamy. Na opłaty związane z pogrzebem mama zaniosła do lombardu swoje i Tatusia obrączki, oraz najlepszy jaki posiadała kostium, a najmłodszy z synów Karoliny Wrocisław, którego mama wychowywała od szóstego roku życia, oddał ostatni grosz jaki mu pozostał ze spadku po matce. Bo przecież pogrzeb męża…

 Kondukt pogrzebowy na Bródnie, 1892 fot. Konrad Brandl (zbiory „Bloki pełne historii”).

Zmarłego choć w biedzie grześć trzeba.
Dusza by nigdy bez świec nie spoczęła,
bez pokropienia i bez pieśni świętej…
 O, Wielki Boże! O, Ty niepojęty!

Otrzymał więc ojciec swój kawałek ziemi na mogiłę na bródnowskim cmentarzu[8]. Po pogrzebie zniknęli przyjaciele, znajomi i krewni. Dzieci z pierwszego małżeństwa rozjechały się do własnych domów, mama z sześciorgiem (reszta już nie żyła) wróciła do pustego, ogo­łoconego ze wszystkiego, cokolwiek można było zastawić w lombardzie lub sprzedać za Żelazną Bramą[9]. Tak została z lombardowym kwitem w ręku na warszawskim bruku.

Jednak nawet po śmierci męża matce nie przyszło do głowy, że z powodu nadmiernej uczciwości męża, jego niczym nie usprawiedliwionej ufności do jaśnie wielmożnych pracodawców czy właścicieli dzierżawionych przez niego folwarków, trwoniących poza granicami zdobyte jego staraniem pieniądze, ona z dziećmi została wprawdzie w swojej Warszawie, ale bez środków do życia. Przecież nie miała nawet żadnego wyuczonego zawodu oprócz tego, czego się nauczyła od trzymanej panny oraz wiedzy zdobytej przy swym wykształconym mężu. Jaką pracę mogła znaleźć kobieta, posiada­jąca jedynie domowe wykształcenie i żadnego przygotowania do samodzielnego życia? Ponadto, ani w domu rodzinnym ani w małżeństwie nie zetknęła się z niedostatkiem. Nie znała życia biedoty miejskiej, życia nizin społecznych, często głodnych, bezdomnych, nierzadko pod wpływem skrajnej nędzy występnych, z który­mi obecnie została zrównana…

Na szczęście warszawianka w każdej sytuacji potrafi sobie radzić, a młoda wdowa też się nie odrodziła. W chwilach, gdy nie miała czym nakarmić głodnych dzieci, zaspakajała ich głód legendą o ojcu, jego szlachectwie, herbie, dziejach jego rodu… W jej opowiadaniach postać ojca wzrastała na miarę mitycznego bohatera i taka się utrwaliła w mojej pamięci.

Moja biedna matka nie miała czasu rozmyślać nad stratą ukochanego męża. Trzeba było pomyśleć o zapłaceniu komornego, wyżywieniu dzieci, napełnieniem komórki opałem na nadchodzącą zimę, piwniczki ziemniakami i beczką kiszonej kapusty. Trzeba było znaleźć dla sie­bie i starszych córek jakieś zajęcie, posłać do szkoły dwoje z ostatniej trójki.

Dużo atramentu i papieru zużyto na opisywanie trudnego życia wieśniaków, robotników fabrycznych, a nawet bezrobotnych, ale zawsze bohaterowie byli ukazani jako przedstawiciele określonego środowiska, związani z nim i posiadający cechy właściwe swej klasie. Los naszej rodziny był o tyle trudniejszy, że zachowaliśmy swoje kastowe cechy jak dumę, honor i heroiczne poświęcenie dla sprawy ojczystej. A także, bodajże najgorsze piętno, poczucie wyższości nad środowisko, w którym nam żyć przyszło. No i jeszcze pragnienie zas­pokojenia potrzeb duchowych tak wielkie, że bywało, jako dziecko, oddawałam swoją porcję jedzenia za pożyczenie do przeczytania książki od kolegi.

Tym bardziej podziwiam moją matkę, że się nie załamała, lecz wzięła się z losem za bary. Ona, kobieta, jedyna żywicielka kilkorga dzieci… Wieśniacy nawet w najgorszym wypadku posiadali własne chałupiny, gdy zabrakło chleba, zastępowały go ziemniaki, brukiew, kapusta, w braku węgla był w lesie chrust. Robotnikom, choć w minimalnym stopniu, ale pomagały w przetrwaniu trudnych chwil związki zawodowe, instytucje charytatywne czy bogatsi krew­ni.

Matka mogła liczyć tylko na siebie, ponieważ mieszkaliśmy w Warszawie, nie mieliśmy własnego domu ani pola na posadzenie ziemniaków, żaden związek nie wchodził w rachubę, a o tym by korzystać z jakiejkolwiek pomocy charytatywnej lub krewnych nie mogło być mowy, gdyż matce łatwiej było cierpieć niedos­tatek niż znieść upokorzenie – nieodstępny towarzysz jałmużny. Nawet ja, najmłodszy brzdąc, który zaledwie nauczył się chodzić i mówić, nic nigdy nie przyjęłam od nikogo:
– Nie jestem głodna, proszę pani – zapewniałam częstującą czymkolwiek sąsiadkę – a w ogóle ja tego nie lubię…

Ta przywara pozostała mi i trwa z taką siłą, że jeśli nie mogę się czymś zrewanżować, choćbym chciała, muszę odmówić, po­nieważ gardło mi momentalnie zasycha, brak śliny nie pozwala mi przełknąć nawet płynu.

Plan Stołecznego m. Warszawy, nakład Towarzystwa Doraźnej Pomocy Lekarskiej, 1919 r. Skala 1:25 000, W lit. F Kaprzykiewicz w Warszawie ul. Miodowa 6.

[1] Wysadzony z siodła – powieść Antoniego Sygietyńskiego (1850-1923), która stała się metaforą losów podupadłej szlachty polskiej w okresie popowstaniowym.

[2] Czworaki – w zespole zabudowań dworskich lub folwarcznych budynek o czterech mieszkaniach, z których każde ma osobne wejście z zewnątrz, przeznaczony dla służby.  Autorka terminu często używa metonimiczne – służący z czworaków.

[3] Fornal – najemny robotnik rolny obsługujący konie, pracujący nimi w folwarkach. W okresie międzywojennym określenie fornal rozszerzano niekiedy na ogół robotników rolnych.

[4] Nawet licząc dzieci przedwcześnie zmarłe udało mi się odnaleźć jedynie siedemnaścioro dzieci Andrzeja Godlewskiego.

Kościół Św.  Krzyża (Krakowskie Przedmieście 3 Warszawa) w okresie międzywojennym

[5] Kaplica pod wezwaniem Świętego Krzyża, wzmiankowana jest już w 1510 r. W 1525 stanął tu drewniany kościółek ufundowany przez Martę Möller. Został przekazany sprowadzonemu tu Zgromadzeniu Księży Misjonarzy – odtąd kościół stał się centralnym domem Zgromadzenia Misji w Polsce. Kościół w obecnej postaci został zbudowany w latach 1679–1696.W XIX w. organistą w kościele był Stanisław Moniuszko, organy na których grywał, do dziś znajdują się na chórze. Poważnie zniszczony podczas II wojny światowej. Świątynię odbudowano w latach 1945–1953.

 Tramwaje na ul. Krakowskie Przedmieście w roku urodzin autorki.

[6] Paweł Chrzanowski z Łaniowa h. Suchekomnaty miał 11 dzieci. Z pierwszą żoną Apolonią miał Damiana i Stanisława Antoniego. Z drugiej żony Michaliny Rybickiej jako ósme dziecko urodził się generał Paweł Marcelli Chrzanowski. Stanisław Chrzanowski w 1856 r. poślubił Marię Zabokrzecką h. Sulima, ich pierwszym synem był Aleksander Chrzanowski, który ze swą żoną Wandą począł chrzestną autorki Romanę Chrzanowską.Romana wyszła za swojego kuzyna ppłk. Wojska Polskiego Pawła Chrzanowskiego, syna generała Pawła Marcellego Chrzanowskiego, dziedziczącego imię po ojcu i dziadku. Ponieważ mąż nosił to samo nazwisko, dlatego też pozostało jej nazwisko panieńskie. To prawdopodobnie w majątku Chrzanowskich autorka spędziła wojnę bolszewicką. Małżonkowie mieli dwoje synów i córkę: Pawła (1906-1944), Danutę (1909-2004) i Andrzeja (1911-1944). Po śmierci męża Romana w 1931 r. wychodzi ponownie za mąż za Eugeniusza Jasiewicza h. Rawicz (1895-1992). Autorka wspomina, że Romana wraz z drugim mężem mieszkała na Polesiu, niedaleko Klesowa (miejsce zamieszkania autorki) przed wybuchem II w. światowej.

Romana Chrzanowska

[7]Ojciec Goriot (fr.: Le Père Goriot) – powieść Honoriusza Balzaka. Akcję powieści osadzono w Paryżu w roku 1819. Zaślepiony miłością do swoich córek starzec Goriot, człowiek przepełniony zgryzotą z poczucia własnej niemocy, doznaje udaru mózgu. Na jego skromny pogrzeb przybywa jedynie naiwny student Rastignac, służący i dwie płaczki.

Poświęcenie cmentarza na Bródnie 1884a[8]Cmentarz Bródnowski – gdy pozostało niewiele miejsc na cmentarzach „na Kamionku” i na Cmentarzu Powązkowskim, w 1884 r. na Bródnie na terenach należących do szpitala św. Ducha zostaje poświęcony grunt pod nowy cmentarz. Zajął on miejsce nieużytków, poligonu i rozległych wyrobisk piasku i gliny.W 1888 r. na terenie cmentarza został pobudowany kościół drewniany pod wezwaniem św. Wincentego à Paulo. Projekt opracował Edward Cichocki (1833-1899). Do budowy zostały wykorzystane deski z rusztowania służącego do renowacji kolumny Zygmunta kierowanej przez Cichockiego. Architekt zauważył, że materiał pochodzi z drzew ściętych bez wcześniejszego żywicowania, co zapewniało ochronę przed szkodnikami.

Początkowo cmentarz służył za pochówek przeważnie ubogim, status jego zmienił się dopiero po pochowaniu na nim Aleksandra Kakowskiego (1938) i Romana Dmowskiego (1939).Pogrzeby dzielono na klasy:

bródno_wincenty-214x300I klasa 73 ruble 50 kopiejek – karawan o czterech gradusach, sześć koni, dziewięć asystentów, woźnica, przewodnik;
II klasa 48 rubli 50 kopiejek – cztery konie, ośmiu asystentów, woźnica, przewodnik;
III klasa 24 ruble 50 kopiejek – cztery konie, sześciu asystentów, woźnica, przewodnik, pogrzeb mniej ozdobny;
IV klasa 8 rubli 30 kopiejek – dwa konie, czterech asystentów, woźnica;
V klasa 5 rubli 25 kopiejek – dwa konie, woźnica, przewodnik z krzyżem;
VI klasa 2 ruble 50 kopiejek – jeden koń, przewodnik z krzyżem;

Istniała jeszcze VII klasa jednokonny lakierowany karawan – darmowy pochówek. (Na podstawie: Cmentarz Bródnowski, Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Targówek m.st. Warszawy, red. Jan Kieniewicz, Warszawa 2007.)

„Z mroków życia” (Z. Barkiewicz, Warszawa 1910 r.)

Brama cmentarza ze zbiorów Archiwum Państwowego m.st. Warszawy2Tam, gdzie ulica Śliwicka z sąsiadką przecięte Stolarską, Kamienna Brudnowską, tworzą jakby klin, ostrzem do rogatki zwrócony, tam trakt umarłych i żywych, szlak smutków i ludzkich radości, do cmentarza wiedzie.Świt listopad. Siódma godzina. Jedzie pan Balcer, w czarnej wielkiej budzie wiezie „komplet” na Brudno. Konie truchcikiem wloką po wybojach budę za sobą. Coś w niej kołacze i zgrzyta. Bo i waga nielada, bo trumna przy trumnie, i w każdej po trupku, w każdej jeszcze dziecko jest w nogach. Czasem i dwoje, gdzie mizerny nieboszczyk. Zgarnęli to dzisiaj świtku, na Teodora w kostnicy i jazda!- Psia służba, same „niezgłoszone” trupki. I po co taki żyje na świecie, kiedy nawet po śmierci nie ma z niego profitu. Wi-jo, kare!

– Bez wody się takie obejdą! – i ruszył w głąb drogi cmentarnej, gdzie kończy się bruk, a poczynają piachy, gdzie drzewo nie rośnie, gdzie pustka żałosna, gdzie nie daj Boże le­żeć człowiekowi po śmierci.
– Zamarzła, choroba… – westchnął siny zakrystian, w podniesionym kołnierzu, z białą chu­stą na uszach. Ksiądz znowu coś szepnął, pan Balcer cmoknął na konie.
– Ile gałgaństwa? – ktoś pyta.
– Komplecik.
– Żeby cię frybra! A ja tylko pięć dołów ukopał.
Rad jest pan Balcer z cudzego kłopotu, bo niech się i drugi pomartwi, ale godzą się z tro­ską, klną zmarłych i zmarzłych biedaków. Białe trumny już w doły zepchnięte i jeszcze jedno wzgardliwe przekleństwo i jazda!

Z idącym dniem ożywia się nieco droga na Brudno. Człek jakiś przyniósł pod pachą jasną trumienkę, spłakana baba przy nim słucha wyrzutów – bo niby i po co do rodzenia się bierze, kiej niezdarzona! Za nimi w siwą szkapię, cztery deski na drabinkach i kwestya, bo „nieformalnie” chłop umarł i „źle opatrzony”, a od miasta już ciągnie „siódemka”, tak zwana z racyi istniejących klas sześciu pogrzebowej pompy. Tu z nieboszczykiem także ceremonii niewiele. Koń sporym stepem idzie, za nim troje dzieci drepcze z jakąś babiną i pies, odpędzany co chwila. Ktoś tam płacze w garstce, choć rzadko za „siódemką” ktoś płacze, ale niechże tam sobie byle bez hałasu, bo i taki się trafi, co tyle gwałtu na cmentarzu narobi, jakby mu z „pierwszej klasy” ktoś umarł.

04 Dzień zaduszny 1895Opis ilustracji:

1. Poświęcenie Cmentarza Bródnowskiego w 1884 r. – W. Niemyski, Warszawski rzymsko-katolicki Cmentarz Św. Wincentego na Bródnie: 1884-1934, Warszawa 1934.
2. Szkic kościoła św. Wincentego (Cmentarz Bródnowski, str. 50)
3. Główna brama Cmentarza Bródnowskiego w 1894 r. – Tygodnik Ilustrowany. R. 1894, nr 43 s. 263-264.
4. Główna brama Cmentarza Bródnowskiego w 1934 r. – W. Niemyski, Warszawski rzymsko-katolicki Cmentarz Św. Wincentego na Bródnie: 1884-1934, Warszawa 1934.
5. Szkic „W dzień Zaduszny na Cmentarzu Brudzieńskim w Warszawie”, Zorza. R. 1895 nr 44 s.693.

Zamieszczony w:
Psie dusze: nowele i obrazy, Warszawa 1910, s. 181-186.

 [9]Plac Za Żelazną Bramą (plac Żelaznej Bramy) – na terenie Śródmieścia Północnego, obok Hal Mirowskich i Ogrodu Saskiego przed wojną znajdował się duży plac targowy, gdzie towary można było kupić znacznie taniej niż gdzie indziej w Warszawie.

0 komentarze

Skomentuj

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *