13. Colt

W końcu lat 60-tych można było jeszcze znaleźć bez wielkiego szukania wiele ciekawych przedmiotów z czasów wojny. U Bogielczyka pies zamiast z garnka, jadł z niemieckiego hełmu, w naszej stodole znaleźliśmy mundur niemiecki i łapcie plecione ze słomy. Dłubane z drewna jak holenderskie widywało się często. Sam pamiętam dziadka, który chodził w nich po wsi, ale plecione ze słomy były rzadkością.

W naszej drwalce wisiał stary, mocno zniszczony plecak wojskowy, polska czapka polowa, furażerka i pas skórzany. Znalazłem też tam sporo drobnych monet: fenigi niemieckie i ruskie kopiejki. W wozowni stała wielka łuska artyleryjska, a na strychu domu walały się mapy niemieckie. Stęchliccy biegali z bagnetem dziadka, powstańca wielkopolskiego, a Filipiakowie na polu wyorali dwa pistolety i hełm niemiecki, który był rekwizytem, gdy bawiliśmy się w wojnę. Na stodole Rasia, naszego sąsiada, gdy zmieniano słomę na dachu, znaleźli pistolet maszynowy Sten. U nas w domu znalazłem starą lufę od dubeltówki, przedwojenne orzełki z koroną z czapek wojskowych i pełno starych dokumentów urzędowych, wypisanych na odwrocie niemieckich blankietów z glapą i swastyką – tak robiono po wojnie z braku papieru.

Ale najważniejsze odkrycie czekało na nas na strychu naszego domu. Lubiłem tam buszować, oczywiście po śmierci Mroczkowskiego, gdyż on nie pozwalał nam tam wchodzić, bardzo się złoszcząc. Było tam pełno starych zeszytów szkolnych, chyba jego córki, stosy gazet, głównie: Chłopska Droga, Gromada, Rolnik Polski i Rycerz Niepokalanej, ale trafiała się też Przyjaciółka i Świerszczyk dla dzieci, oraz książki i mapy niemieckie, na których nie było Polski. Żona Mroczkowskiego była nauczycielką w szkole w Dobieszczyźnie, więc to wszystko pozostało po niej.

Ale kryło się tam przed nami jeszcze coś. Pewnego dnia jak zwykle buszowaliśmy na strychu. Była to nieprzebrana składnica, ciągle wpadało się na coś nowego. Nagle Andrzej woła mnie:

– Chodź, zobacz, tu jest jakiś colt.

Patrzę, rzeczywiście spod strzechy widać coś w rodzaju kurka od colta kowbojskiego. Mieliśmy dwa takie od ciotki z Pleszewa. Andrzej, chociaż starszy, nie chciał wyciągać, bo może wystrzeli. Chwyciłem i targam, targam, a tu coraz dłuższe i ciężkie. Była to pięknie zrobiona, jednostrzałowa strzelba, taka długa jak ja cały i w bardzo dobrym stanie. Drewno kolby jasnobrązowe, lekko ozdabiane, komora zamkowa na jedną kulę, zamek jeszcze się błyszczał jak chromowany i długa gwintowana, sześciokątna lufa.

Gdy pierwsze emocje opadły, myśleliśmy co robić. Na początku schowaliśmy ją w innym miejscu. Potem konsternacja, bierzemy ją i schodzimy na dół pokazać matce. Wchodzę z tą spluwą do kuchni i mówię:

– Ręce do góry!

Matka nieomal zemdlała, przez chwilę nic nie mówiła, w końcu zabrała broń, zamknęła w pokoju i zabroniła komukolwiek o niej opowiadać. Nie wiem jak Andrzej, ale ja długo się trzymałem słowa matki, ale w końcu musiałem komuś się pochwalić. W szkole powiedziałem o tym tylko Stefanowi Filipiakowi, on był pewniakiem, że nikomu nie piśnie. Na początku mi nie uwierzył. Gdy podawałem mu ją przez okno, ręce latały mu ze strachu i przejęcia, jak alkoholikowi. W końcu matka pogadała z Filipiakiem, ojcem od Józefa, a ten poradził jej, żeby oddała na milicję, tak też zrobiła. Matka trochę się obawiała, bo my tak się już oswoiliśmy, że biegaliśmy z tą strzelbą po okolicy. Na drugi dzień zawinęła broń w koc i zaniosła do Pawlaczyka, miejscowego milicjanta. Ten spluwę obejrzał, zapytał, czy ktoś ją jeszcze widział, matka odpowiedziała, że nie. Stwierdził, że nie będziemy spisywać protokołu:

– Po co ma mieć pani kłopoty, rewizja, przesłuchanie i tak dalej.

Może miał rację, to były trudne czasy, zbliżał się rok siedemdziesiąty, za posiadanie jakiejkolwiek broni można było długo posiedzieć. Wydaje mi się jednak, że mu się spodobała i po prostu ją sobie zatrzymał.

            Mroczkowski zmarł w 1968 roku na zawał serca, mając 61 lat. Pochowany został na cmentarzu w Kretkowie. Po jego śmierci odbyła się rozprawa sądowa. O majątek po nim upomniała się jego rodzina. Podobno chcieli zapłacić matce za pracę, ona nie chciała od nich niczego, uniosła się honorem… może miała rację. Wysprzedali zwierzęta i maszyny, rozebrali budynki, został tylko dom i mała działka. Mieliśmy pierwszeństwo wykupu tej działki od państwa, ale listonosz powiadomienie o tym dał w szkole Uli, córce Michalaka, ona włożyła je do książki i zapomniała. Znalazło się dopiero, gdy działka sprzedana była już komu innemu (Nadolnemu z Dobieszczyzny). Mieszkaliśmy oczywiście dalej w tym domu, ale nic już tu nas nie trzymało. Po pewnym czasie matka wyprowadziła się do Gliwic, ja znalazłem się w Poznaniu, gdzie kończyłem następną szkołę. Potem trafiłem do Gdyni i w końcu też do Gliwic.